[ Pobierz całość w formacie PDF ]
granat znalazł się dokładnie pomiędzy ich twarzami. Kopniak w brzuch odrzucił go do tyłu.
Zgubił pistolet, ale granat trzymał mocno.
Apage! zasyczał odzyskując równowagę i wyciągając przed siebie rękę z granatem.
Apage Satana!!!
Drwęcki był już na nogach i unosił w górę bagnet o sześćdziesięciocentymetrowym
ostrzu, którego strzelcy konni używali zamiast szabli. Stal była naprawdę dobra. Ręka z granatem
opadła, odrąbana tuż przy łokciu. Odruchowy skurcz palców w pierwszej chwili przytrzymał
pewnie śmiercionośne jajo, ale w następnej siła sprężyny łyżki zaczęła wygrywać z
martwiejącymi palcami.
%7łebrak jakby tego nie poczuł. Z przelotnym zdziwieniem spojrzał na krew sikającą z
kikuta i spokojnie pochylił się po browninga. Tym razem pod kabłąk spustowy włożył środkowy
palec& Drwęcki błyskawicznie pchnął go bagnetem w prawy bok, między żebra, aż po rękojeść.
Szaleniec tylko uśmiechnął się na widok rany, takiej samej jak u Chrystusa Króla i bez
zawahania zaczął kierować pistolet w stronę Jerzego.
Martwa ręka puściła granat. Ayżka odskoczyła, z zapalnika trysnęła z sykiem smużka
dymu.
Drwęcki złapał przeciwnika za kołnierz, kopnął pod kolano i przewrócił plecami na
granat. %7łebrak zaczął strzelać na oślep za siebie. Mimo to komisarz przytrzymał go jeszcze
sekundę dla pewności, następnie długim szczupakiem skoczył za pień olchy. Już w połowie drogi
do ziemi zorientował się, że nie był to najlepszy kierunek ewakuacji.
Upadł wprost pod nogi ociekającego krwią Cyrkowca, który klęcząc w trawie, w
głębokim skupieniu kontemplował własne jelita, wysuwające się spod poszarpanej koszuli.
Musiał dostać w brzuch strzępem blachy czerepu. Na widok komisarza w oczach zabójcy pojawił
się błysk zrozumienia. Szybko sięgnął po leżącego w trawie nagana. Z deszczu pod rynnę!
Jerzego ogarnął wisielczy nastrój. Tyle dobrego, że znalazł się jego colt leżał na nim
brzuchem. Tylko, że Cyrkowiec już niemal przystawiał rewolwer do głowy komisarza i czarny
humor to było dokładnie wszystko, co pozostało Drwęckiemu&
Oprócz wybuchu granatu. Kolejna eksplozja na parę sekund wytrąciła zabójcę z
równowagi. Z histerycznym jękiem Cyrkowiec schował głowę w ramiona i zadygotał w szoku,
dając Jerzemu czas sięgnąć po broń.
Potem było tak, że zabójca nadal klęczał, a Drwęcki stał na czworakach pół metra od
niego i obaj mierzyli do siebie z odległości całkowicie wykluczającej chybienie. Teraz jednak
komisarz miał przewagę refleksu. Przypadł do ziemi jak żaba i strzelił w górę, w tym samym
momencie co Cyrkowiec w dół.
Pocisk z nagana przeszedł nad nim tak nisko, że gorące gazy prochowe dmuchnęły
Jerzemu za kołnierz. Z kolei jego kula trafiła Cyrkowca pod brodę i kiedy Drwęcki spojrzał w
górę, zobaczył wachlarz wylatujących pod niebo, błyskających w słońcu, białych zębów.
Cyrkowcem zarzuciło do tyłu, usiadł na piętach, ale wciąż jeszcze nie wypuścił rewolweru.
Wolną ręką wczepił się w ramię komisarza. Ten strzelił mu z przystawienia w serce, po czym
wstając na kolana, dobił strzałem w skroń. Widok rozbryzgującego się mózgu sprawił Jerzemu
prawdziwą ulgę. Dziwne, lecz niewątpliwe. Zaraz potem przyszła absurdalna refleksja, co
pomyśli sobie o nim profesor Grzywno-Dąbrowski?
Stan Cyrkowca gwarantował jego dalszą nieszkodliwość. Drwęcki ruszył sprawdzić co z
żebrakiem i sprawdziwszy uznał, że nie czas żałować bagnetu& Podbiegł więc do
Tomaszewskiego. Dziennikarz był tylko lekko pokiereszowany śrutem i odłamkami lewy
policzek i lewe przedramię. Poza tym najwyrazniej zemdlał od nadmiaru wrażeń. Po trzech
pacnięciach w zdrową stronę twarzy, przytomnie zamrugał oczami.
Jesteśmy w niebie? zapytał.
Nie, to wciąż na najlepszy z możliwych światów odparł Jerzy. Proszę wstać!
Podał mu rękę.
Przezornie poprowadził dziennikarza w taki sposób, aby nie zobaczył on rozciągającego
się wokół pobojowiska. Gdy dotarli do Wisły, Fryderyk Tomaszewski szedł już o własnych
siłach.
Jest pan ranny, komisarzu? zapytał gdy skręcili ku grobli.
Drwęcki dopiero teraz zastanowił się nad tym głębiej.
Nie popatrzył uważnie po sobie.
Ale pański płaszcz&
To nie moja krew. Starannie opróżnił kieszenie i z rozmachem cisnął zmięty
prochowiec do rzeki. Chodzmy!
Obok szeregu samochodów, zaparkowanych przy Moście Poniatowskiego, czekali
Sawilski, Tata Tasiemka oraz wielu umundurowanych i ubranych po cywilnemu policjantów.
Co za jeden? nadkomisarz wskazał Tomaszewskiego.
Dziennikarz.
Zwietnie! Proszę notować!
Nie mam czym& stęknął redaktor.
Wobec tego proszę zapamiętać! Dokładnie, bo nie powtórzę! Sawilski zaczął
dyktować: Skutkiem otrzymanego wiarygodnego doniesienia, że na Wilczej Wyspie, przy
praskim brzegu Wisły ukrywają się grozni bandyci, policja państwowa przedsięwzięła obławę,
którą dowodził komisarz Jerzy Drwęcki. Doszło do walki z bandytami uzbrojonymi w broń palną
i granaty, w trakcie której z ręki policji zgi& spojrzał pytająco na Jerzego.
Zginęło dwóch przestępców dopowiedział komisarz.
Tata Tasiemka poruszył się niespokojnie.
Zginęło dwóch przestępców powtórzył z powagą Sawilski. Reszta bandy zdołała
ujść cało, nikt z funkcjonariuszy nie ucierpiał. Wdzięczne społeczeństwo stolicy wyraża podziw
dla poświęcenia i odwagi stróżów prawa i porządku. Zapamiętacie, pismak? Zwietnie! Jeśli
dopiszecie do tego choćby jedno słowo, osobiście dopilnuję żebyście przez resztę życia pisali
korespondencje z bagien Polesia! Przodowniku, proszę odwiezć pana redaktora do ambulatorium
na opatrzenie.
Tak jest! zasalutował mundurowy.
Czy wszystko przebiegło zgodnie z umową? zapytał nadkomisarz, kiedy zostali
sami.
Zaatakowało mnie dwóch ludzi odparł Jerzy.
Jest pan aresztowany! oznajmił Sawilski Siemiątkowskiemu.
Tata Tasiemka splunął i bez słowa wyciągnął przed siebie nadgarstki. Skuto go i
odprowadzono do samochodu.
On raczej nie pójdzie siedzieć powiedział nadkomisarz patrząc posępnie za
gangsterem. Nawet jeśli go skażą& Ma zbyt wiele powiązań, a przede wszystkim tylko on
jest w stanie utrzymać w garści warszawski półświatek. Bez niego mielibyśmy tu wojnę gangów
jak w Chicago.
Wiem odparł Drwęcki. To już nie moja sprawa.
Cieszę się& Ty cholerny gówniarzu! Sawilski uściskał go jak ojciec. A nie
zimno ci przypadkiem? Gdzie twój płaszcz?
Ubrudził się i musiałem wyrzucić.
Hej, wy tam! zawołał w kierunku policjantów przy samochodach. Załatwcie
jakiś prochowiec i przynieście kapelusz pana komisarza, ale już!
Wybuchły brawa i wiwaty. Wszyscy ruszyli ku bohaterowi. Jerzy popatrzył w słońce, by
[ Pobierz całość w formacie PDF ]