[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziękczynienia. Malory wspomniała, że zamierzasz je spędzić tutaj.
- To niezbyt dobra pora na wyjazd.
- Nie. - Zwięto wypadało w przeddzień jej ostatecznego terminu. Za niecały tydzień
przesypie się cały piasek w klepsydrze. - Zastanawiałam się, czyby ci odpowiadało,
gdybyśmy wszyscy siedmioro urządzili je u ciebie. Jadalnia Malory nie jest jeszcze
gotowa, a twoja i tak jest większa. Mogłabym wziąć na siebie przyrządzenie kolacji i...
- Tak. - Dotknął jej dłoni. - Bardzo mi to odpowiada. Jeśli zajmiesz się gotowaniem, ja
zrobię zakupy. Przygotuj listę.
- To uprości sprawę. Mamy niewiele czasu. Spojrzał na nią uważnie.
- Czasu nam wystarczy.
- Liczę na to. Jest jeszcze coś, w czym mógłbyś mi pomóc. Chcę zajrzeć do schroniska i
wybrać szczeniaka dla Simona. Po Zwięcie Dziękczynienia, gdy... to wszystko się
skończy, pojadę po niego. Powiedzieli, że zatrzymają go dla mnie przez tydzień.
- Dlaczego nie wezmiesz go od razu?
193
- Istotnie, świetny pomysł: chłopiec, wielkie psisko i mały szczeniak uganiający się po
twoim domu. Szczeniak, który siusiałby ci na dywany i obgryzał wszystko, co się da.
Zaczekamy, aż wrócimy do siebie.
- Logiczne - skwitował Brad i nie drążył tematu.
Pokazała mu, w którym miejscu należy skręcić z głównej drogi w boczną, a potem
poprosiła, by zatrzymał się na skraju pola, tak jak ona poprzednim razem.
- Piękna okolica.
- Piękna. - Zoe wysiadła z auta, a rześkie powietrze natychmiast zaróżowiło jej policzki. -
Kocham wzgórza. Nigdy nie chciałam mieszkać gdzieś, gdzie nie byłoby wzgórz. I drzew.
Prześliznęła się między drutami ogrodzenia.
- Bawiłam się w tym lesie, kiedy byłam mała i chodziłam tam pomarzyć, kiedy byłam
starsza.
- O czym marzyłaś?
- Och, o miejscach, które odwiedzę, rzeczach, które zobaczę, ludziach, których poznam.
- O chłopakach?
- Rzadko. I chyba pózniej niż większość dziewczyn. Myślałam sobie, że za nic w świecie
nie ugrzęznę w domu z mężem i gromadką dzieci, nie robiąc i nie przeżywając niczego
wyjątkowego. Może satysfakcja mamy była uzasadniona.
- Nie była.
- Miałam po dziurki w nosie opiekowania się siostrami i bratem, pomagania w domu.
Zamartwiania się o rachunki i o to, czy wystarczy jedzenia dla wszystkich. Zanim
skończyłam dwanaście lat, ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam, byli chłopcy, śluby i dzieci.
Nawet nie bawiłam się lalkami.
Wziął ją za rękę, gdy zbliżyli się do drzew.
- A czym się bawiłaś?
- Narzędziami i farbami. Lubiłam majsterkować. Oddałam swoje lalki Joleen i Mazie. Nie
było sensu opiekować się kimś na niby, skoro robiłam to naprawdę. Boże, pragnęłam się
stąd wyrwać. Tak bardzo pragnęłam, Bradleyu, a potem pojawił się James. Nie
oczekiwałam ciąży, ale... nie jestem pewna, czy nie zaświtało mi w głowie, że mimo
wszystko mężczyzna i dzieci to jedyny sposób, żeby stąd uciec i osiągnąć więcej.
194
- A jeśli nawet, co z tego? - Przystanął, gdy znalezli się na skraju lasu. - Co z tego, Zoe?
Miałaś szesnaście lat.
- Nie zajmujemy się przeszłością, chcę, abyś wiedział, że nie patrzę na ciebie, tak to
mogę określić, jak na sposób, by osiągnąć więcej. - Chwyciła obie jego dłonie, ścisnęła
mocno. - Chcę, żebyś o tym wiedział, zanim wejdziemy do lasu.
- Wcale tak nie myślałem. Cholera, nawet siłą nie potrafię cię zmusić, żebyś przyjęła coś
więcej. - By uspokoić Zoe i siebie, uniósł jej dłoń i przytulił do ust. - Aleja przyjąłbym
więcej od ciebie. Pragnę czegoś więcej.
- Gdybym mogła ofiarować komukolwiek więcej, tym kimś byłbyś ty. - Otoczyła go
ramionami, przywarła do niego. - Jesteś najlepszym mężczyzną, jakiego w życiu
spotkałam i to mnie najbardziej przeraża.
- Najwyższy czas, żebyś mi pozwoliła samemu martwić się o siebie.
- Jeszcze tylko kilka dni - mruknęła, oderwała się od Brada, wzięła go za rękę i wkroczyła
w las. - Wtedy zobaczyłam tu białego jelenia - powiedziała - i tylko jego. Dobrze się tu
czułam. Spokojnie. Tutaj poczęłam Simona. To dla mnie dobre, ważne miejsce.
- Więc dla mnie również.
- Ruszyła ścieżką, którą szła poprzednio, lecz teraz nie pojawił się biały jeleń ani nie
miała poczucia, że dzieje się coś ważnego. Gdy wyszli spomiędzy drzew na wysypany
żwirem plac, Zoe ponownie przystanęła.
- Teraz zajrzę do mamy. Nie musisz iść ze mną.
- Nie chcesz, żebym ją poznał?
Spoglądając na przyczepy, wypuściła powietrze z płuc.
- Właściwie czemu nie. Sobota to dla niej pracowity dzień. Prawdopodobnie będzie miała
klientki, więc nie zabawimy długo.
Jakieś dzieci kołysały się na zardzewiałej huśtawce, a mieszaniec dobermana, uwiązany
na grubym łańcuchu, ujadał groznie, jak gdyby zdążył już zakosztować krwi. Z przyczepy
po lewej dobiegały odgłosy zażartej kłótni, a po prawej na rozchwianym schodku
przysiadła dziewczynka, śpiewając lalce kołysankę. Uniosła oczy i obdarzyła Bradleya
powolnym, uroczym uśmiechem.
- Usypiam Cissy - poinformowała szeptem. Przykucnął i przechylił głowę, przyglądając
się lalce.
195
- Jest bardzo ładna.
- To moje słodkie maleństwo.
Za plecami dziewczynki otworzyły się drzwi i wyszła młoda kobieta ze ścierką do naczyń
w ręku. Jej oczy spoglądały nieufnie.
- Mogę w czymś pomóc? - Położyła dłoń na ramieniu dziecka.
- Właśnie podziwialiśmy Cissy - odparł Brad.
- Jestem Zoe, córka Crystal McCourt. - Rozumiejąc ostrożność matki, Zoe stanęła obok
Brada, dotknęła jego barku. - Wpadliśmy ją odwiedzić.
- Och. - Kobieta wyraznie się odprężyła. - Miło mi państwa poznać. Trochę się
przestraszyłam. Chloe wie, że nie wolno jej rozmawiać z nieznajomymi, ale nie potrafi się
powstrzymać. Ufa każdemu. Proszę pozdrowić panią McCourt i podziękować jej ode
mnie, że tak ładnie podcięła Chloe włosy.
- Dobrze.
Odchodząc, Zoe usłyszała za sobą głos kobiety:
- Chodz z mamą do domu, moje słodkie maleństwo.
- Niektórzy ludzie nie najgorzej układają sobie tutaj życie - powiedziała cicho. - Zakładają
miniaturowe ogródki w skrzynkach i w lecie urządzają pikniki.
- A inni mieszkają w pałacach i nie potrafią ułożyć sobie życia. Nie chodzi o to, gdzie,
tylko jak. I kim się jest.
Być może, pomyślała Zoe, warto o tym zawsze pamiętać.
- Ta jest nasza. To znaczy jej. To znaczy nasza. - Opuściła rękę, którą wskazywała dużą,
obskurnie wyglądającą, zieloną przyczepę. - Wstyd mi, że się jej wstydzę. I gardzę sobą
za tę niechęć, z jaką ci ją pokazuję. Mama ciągle powtarzała, że jestem zbyt dumna.
Chyba miała rację.
- Więc mimo wszystko nie jesteś doskonała. Wydaje mi się, że jednak cię nie kocham.
Próbowała się zaśmiać, lecz ścisnęło jej się gardło.
- Przedstawisz mnie swojej matce, Zoe, czy mam po prostu podejść i zapukać do drzwi?
- Nie spodobasz jej się.
196
- Nie bierzesz pod uwagę mojego niepospolitego wdzięku. Słysząc jego rozbawiony,
pewny siebie ton, Zoe uniosła oczy.
- Między innymi to właśnie jej się nie spodoba.
Zrezygnowana, ruszyła przed siebie. Dotarłszy do drzwi, usłyszała dobiegającą zza nich
paplaninę. Młode głosy, co najmniej dwa.
Po sobotnim przedpołudniu nadchodzi sobotni wieczór, pomyślała. Wieczór randek.
Dziewczyny przyszły zrobić się na bóstwa. Zapukała w metalowe obramowanie siatki,
otworzyła ją ze skrzypnięciem i mocno pchnęła ramieniem drzwi.
Dziewczyn było trzy. Jedna miała na włosach utleniającą substancję - postanowiła zostać
blondynką. Krótka fryzura drugiej zdążyła już wyschnąć, a trzecia czekała na swoją kolej
i pokazywała koleżankom wzór uczesania w magazynie mody.
Podekscytowany świergot umilkł, a potem rozległy się prychnięcia i chichoty, gdy za
plecami Zoe stanął Brad.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]