[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jąc go, aby zwrócił się w jego stronę.
- Ostrzegam, Shannon. Tylko bez głupich żar
tów. Robisz to, co ci każę. Nie mam zamiaru umierać
126
ani za Kristin, ani za ciebie. Chyba że nie będzie
innego wyjścia. Ale szlag mnie trafi, jeśli nie uda mi
się wyjść z tego cało tylko dlatego, że ty nie potrafiłaś
utrzymać języka za zębami.
Shannon nie odezwała się, tylko wpatrywała się
w milczeniu w jego gniewne oczy, a serce w niej
zamierało. Po tym wszystkim, co wydarzyło się
między nimi, ona nadal tylko go drażni. Głupia
uwaga o pogrzebie kapelusza rozjątrzyła go do ży
wego. I właściwie nie wiadomo, jak go za to prze
prosić.
- A co z twoim siodłem? - spytała chłodno- - Nie
ma na nim żadnych oznaczeń wojska konfederatów?
Co z uprzężą?
- Bez obaw - odparł równie chłodno. - Siodło
ściągnąłem z grzbietu padłego konia pociągowego
w Ohio. A uzda jest z waszego rancza.
- Aha. No to co?- Jedziemy?
Skinął głową, puścił wodze wałacha. Oba konie
zaczęły ostrożnie schodzić po stromym zboczu.
- Wejdziemy do sklepu, przy okazji zasięgniemy
języka - powiedział Malachi. - A ty łaskawie uważaj,
żebyś czegoś nie palnęła.
- A ty powinieneś być zadowolony, że jadę z to
bÄ…! Nikt nie przyjmie twoich konfederackich pieniÄ™
dzy. A ja mam przy sobie jankeskie dolary.
- Mam coÅ› lepszego, panno McCahy. ZÅ‚oto. SÅ‚y
szałem, że coś takiego przyjmują wszędzie.
Zjechali na równinę, konie ruszyły galopem
i wkrótce wjeżdżali do miasteczka jedyną tu ulicą.
Zatrzymali się przed wejściem do sklepu. Zsiedli
127
z koni i uwiÄ…zawszy je do drewnianej barierki, weszli
po dwóch zakurzonych schodkach prosto w otwarte
drzwi.
Sklep był obszerny, lada ciągnęła się wzdłuż całej
przeciwległej ściany. Wszystkie ściany dookoła zabu
dowane były półkami zapełnionymi towarami,
a wszystkiego było w bród. Wielkie bele materiału,
głównie bawełny i płótna, ale także brokat, jedwab
i atłas, obok małe zwoje eleganckiej koronki. Worki
z mÄ…kÄ…, kawÄ…, herbatÄ… i cukrem, przybory do szycia
i narzędzia do pracy na farmie, wyroby ze skóry, koce,
prześcieradła, menażki. Shannon dojrzała również
słoiki z konfiturami i marynatami oraz płaty suszone
go i wędzonego mięsa. Jednym słowem, niezależnie
od mało imponującej wielkości miasteczka, sklep
musiał prosperować znakomicie.
- Witam państwa - odezwał się korpulentny,
łysiejący jegomość za ladą. - Czym mogę służyć1?-
Malachi uśmiechnął się szeroko i podszedł do lady.
- Razem z żoną jedziemy na zachód i potrzebuje
my paru rzeczy.
- Zaraz coÅ› na to zaradzimy, panie...
- A... Sloan - powiedział Malachi, zagłuszony
dzwięcznym głosem Shannon.
- Gabriel.
Jegomość spojrzał na nich, wyraznie zdezorien
towany. Malachi chwycił rękę Shannon, jego dłoń
omal nie zmiażdżyła jej palców.
- Sloan Gabriel - wyjaśnił z uśmiechem Malachi.
- A to moja żona, Sara.
- Miło mi panią poznać, pani Gabriel!
128
- Mnie również - mruknęła Shannon, zajęta
uwalnianiem swej ręki z dłoni Malachiego. Udało się
i pani Gabriel ruszyła na przechadzkę po sklepie.
- Panie Gabriel - odezwał się jegomość, nachyla
jąc się nad ladą ku Malachiemu. - Moja żona prowa
dzi tuż obok bardzo przytulną herbaciarnię. Może
małżonka ma ochotę na filiżankę herbaty? A pan...
Jegomość pochylił się jeszcze bardziej i mrugnąw
szy wesoło, dodał ciszej:
- A pan mógłby skoczyć naprzeciwko do saloonu
i strzelić sobie jednego.
- Hm... To brzmi zachęcająco.
Naturalnie. Gdzie jak gdzie, ale w saloonie można
dowiedzieć się wszystkiego, co dzieje się w okolicy.
- Kochanie!
Shannon, zajęta oglądaniem beli barwnego per-
kalu, nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Podszedł
więc bliżej, chwycił ją za ramiona i zdecydowanym
ruchem odwrócił ku sobie.
- Kochanie! Ten miły pan, pan...
- Haywood - dobiegło zza lady.
- ...pan Haywood mówi, że tuż obok jest bardzo
przyjemna herbaciarnia, którą prowadzi jego małżon
ka. Może masz ochotę na filiżankę gorącej herbaty,
z mleczkiem i cukrem? Na pewno jesteś zmęczona.
Mamy przecież za sobą długą, ciężką drogę.
Kochanie... Shannon poczuła, że dobrze znany jej
diabeł całą mocą przypomina o sobie. Hm... a więc
zabawimy się w kochające małżeństwo. Uśmiechnęła
się słodziutko, wspięła na palce i objęła ramionami
Malachiego za szyjÄ™.
129
- Ale ty, najdroższy, pójdziesz tam ze mną?
- Ja? Ja pomyślałem sobie, że skoczę naprzeciwko
na szklaneczkę piwa. - Jego twarz stężała.
I bardzo dobrze! Shannon jeszcze mocniej naparła
na niego kuszącymi krągłościami swego ciała.
- Może ja pójdę razem z tobą do saloonu? - za-
szczebiotała, zabawnie marszcząc nosek. - Nie prze
padam, co prawda, za piwem, bo tak brzydko pach
nie, ale
Malachi zdecydowanym ruchem zdjÄ…Å‚ ze swej szyi
smukłe ramiona Shannon.
- Nie, kochanie - oznajmił stanowczym głosem.
- W saloonie często padają mocne słowa, nie przezna
czone dla uszu dam. Poza tym... bywa tam różnie...
- Ale z tobą będę przecież bezpieczna.
- Bardziej bezpieczna będziesz nad filiżanką her
baty.
- Najdroższy...
- Nie.
Czuł, że traci panowanie nad sobą. Słyszał, jak pan
Haywood dyskretnie chrząka, prawdopodobnie tłu
miąc śmiech. Najwyższy czas na zastosowanie rady
kalnego środka. Zresztą Shannon, tuląc się przed
chwilą do niego bezwstydnie, sama się o to prosiła.
Objął ją i pocałował, krótko, ostro, wcale nie dla
[ Pobierz całość w formacie PDF ]