[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kroki w tę stronę, gdzie ujrzał coś podobnego do karety.  Nie, zrobię inaczej; pójdę, padnę
do nóg, jeśli można, będę błagał uniżenie. %7łe niby tak i tak, składam swój los w pańskie
ręce, w ręce zwierzchnika; że niby, wasza ekscelencjo, niech mnie pan obroni i będzie
moim dobroczyńcą; że niby tak i tak, właśnie to i to, dopuściłem się bezprawia; niech mnie
pan nie gubi, uznaję pana za ojca, niech pan nie zostawia... niech pan ratuje ambicję,
honor, imię i nazwisko... I niech pan ratuje mnie przed łotrem, przed człowiekiem
rozwydrzonym... On jest kim innym, wasza ekscelencjo, a ja też jestem kim innym; on jest
oddzielnie i ja też jestem sam przez się, doprawdy sam przez się, wasza ekscelencjo,
doprawdy sam przez się;
tak, właśnie tak jest. Nie mogę być podobny do niego, niech pan to zmieni, niech pan
zrobi tę łaskę, niech pan każe to zmienić-i zniszczyć bezbożne, samowolne oszustwo... bo
to zły przykład dla innych, wasza ekscelencjo. Uznaję pana za ojca;
wiadomo, że zwierzchnictwo, że dobroczynne i opiekuńcze zwierzchnictwo powinno
popierać podobne odruchy... W tym jest nawet coś rycerskiego. %7łe niby uznaję pana,
dobroczynnego zwierzchnika, za ojca i zawierzam panu swój los i nie będę oponował,
zawierzam i sam się usuwam w cień... tak, właśnie tak!
- No co, mój kochany, dorożka?
- Dorożka...
- Potrzebna mi kareta, bracie, na wieczór...
- A daleko pan raczy jechać?
- Na wieczór, na wieczór; gdzie wypadnie, mój kochany, gdzie wypadnie.
- %7łyczy pan jechać za miasto?
- Tak, przyjacielu, może nawet za miasto. Sam jeszcze nie
918
wiem na pewno, przyjacielu, nie mogę powiedzieć d z pewnością, mój kochany. Widzisz,
mój kochany, może się wszystko jeszcze obróci ku lepszemu. Wiadomo, przyjacielu...
- Tak, wiadomo, wielmożny panie, naturalnie; daj Boże każdemu.
- Tak, przyjacielu, tak; dziękuję ci, mój kochany; no, ile wezmiesz, mój kochany?...
- Zaraz pan życzy jechać?
- Tak, zaraz, to znaczy nie, zaczekasz w jednym miejscu... tak, troszkę, niedługo
zaczekasz, mój kochany...
- Ano, jeśli pan już bierze na cały czas, to nie można przy takiej pogodzie mniej niż sześć
rubli...
- No dobrze, przyjacielu, dobrze, odwdzięczę ci się, mój kochany. No to teraz zawieziesz
mnie, mój kochany.
- Siadaj pan; pan pozwoli, że tu troszeczkę poprawię; niech pan teraz siada. Dokąd pan
każe jechać?
- Do Izmaiłowskiego mostu, przyjacielu.
Dorożkarz-stangret wlazł na kozioł i popędził parę wychudłych szkap, które z trudem
oderwał od koryta z sianem, w stronę mostu Izmaiłowskiego. Ale naraz pan Goladkin
szarpnął za sznurek, zatrzymał karetę i błagalnym głosem poprosił, aby zawrócić, jechać
nie do mostu Izmaiłowskiego, lecz na inną ulicę. Stangret zawrócił w inną ulicę i po
dziesięciu minutach nowy pojazd pana Goladkina zatrzymał się przed domem, w którym
mieszkał jego ekscelencja. Pan Goladkin wysiadł z karety, usilnie poprosił stangreta, aby
zaczekał, a sam z zamierającym sercem wbiegł na górę, na pierwsze piętro, pociągnął za
sznurek, drzwi się otworzyły i nasz bohater znalazł się w przedpokoju jego ekscelencji.
- Czy jego ekscelencja raczy być w domu?-zapytał pan Goladkin, w ten sposób zwracając
się do służącego, który otworzył mu drzwi.
- A pan czego sobie życzy?-zapytał lokaj, od stóp do głów mierząc wzrokiem pana
Goladkina.
- A ja jestem, przyjacielu, tego... Goladkin, urzędnik, radca tytularny Goladkin. Chciałbym
tak i tak, wytłumaczyć się...
- Pan zaczeka, teraz nie można...
- Nie mogę czekać, przyjacielu, mam ważną sprawę, nie cierpiącą zwłoki...
- A pan od kogo? Przyniósł pan akta?...
919
- Nie, mój przyjacielu, jestem sam przez się... Zamelduj, przyjacielu, że niby tak i tak, że
przyszedłem się wytłumaczyć. A ja ci się już odwdzięczę, mój kochany...
- Nie można. Jego ekscelencja zabroni} kogokolwiek przyjmować, ma gości. Przyjdzie pan
z rana o dziesiątej...
- Mój kochany, proszę zameldować, nie mogę, absolutnie nie mogę czekać... Będziesz za
to, mój kochany, odpowiadać...
- A idżże, zamelduj, co ci tam: butów zabijesz czy co? - odezwał się drugi lokaj, który
siedział rozwalony na ławce i dotychczas nie wyrzekł ani słowa.
- Co tam buty! Nie kazał przyjmować, wiesz! Ich kolej z rana.
- Zamelduj. Język ci się wystrzępi czy co?
- No to zamelduję: język mi się nie wystrzępi. Nie kazał: powiedziałem - nie kazał. Niech
pan wejdzie do pokoju. Pan Goladkin wszedł do pierwszego pokoju; na stole stal
zegar. Spojrzał: pół do dziewiątej. Poczuł, że coś ścisnęło go za serce. Zamierzał już
zawrócić, ale w tej właśnie chwili wysoki jak tyka lokaj, stając na progu następnego
pokoju, głośno obwieścił nazwisko pana Goladkina.  Ale ma gardziel i - pomyślał nasz
bohater z niewymownym strapieniem... - No, powiedziałbyś, że tego... niby że tak i tak,
przyszedł się pokornie i uniżenie wytłumaczyć - tego... zechce pan łaskawie przyjąć... A
teraz wszystko na nic, cała moja sprawa rozwiała się jak dym, a zresztą... ano,
trudno... Nie było zresztą czasu na rozmyślania. Lokaj wrócił, powiedział  proszę i
wprowadził pana Goladkina do gabinetu.
Gdy nasz bohater wszedł, uczuł, jak gdyby spadla nań nagle ślepota, bo absolutnie nic nie
widział. Co prawda mignęły mu przed oczami dwie, trzy postaci:  No, ale to goście -
przemknęło przez myśl panu Goladkinowi. Wreszcie nasz bohater zaczął wyraznie
dostrzegać gwiazdę na czarnym fraku jego ekscelencji, potem, stopniowo, zauważył
czarny frak, a w końcu osiągnął zdolność pełnego widzenia...
- O co chodzi? - rozległ się nad panem Goladkinem znajomy głos.
- Radca tytularny Goladkin, wasza ekscelencjo.
- No?
- Przyszedłem się wytłumaczyć...
- Co?... Jak?...
920
- Ano już tak. %7łe niby tak i tak, przyszedłem się wytłumaczyć, wasza ekscelencjo...
- Ależ pan... kim pan jest?...
- Pa-pa-pan Goladkin, wasza ekscelencjo, radca tytularny.
- A więc czego pan sobie życzy?
- Ano niby tak i tak, uznaję pana za ojca; sam się usuwam od wszelkich spraw, ale niech
mnie pan obroni przed wrogiem - ot co!
- Co takiego?...
- Wiadomo...
- Co wiadomo?
Pan Goladkin milczał; podbródek zaczynał mu drgać coraz bardziej...
- No więc?
- Myślałem, że po rycersku, wasza ekscelencjo... że to po rycersku i że uznaję
zwierzchnika za swego ojca... że niby tak i tak, niech mnie pan obroni, bła... błagam ze
łza... ze łzami, że takie od... odruchy po... po... powinny być po... po... popierane...
Jego ekscelencja odwrócił się. Bohater nasz przez kilka chwil nic nie widział. W piersi czuł
ucisk. Nie mógł złapać tchu. Nie wiedział, gdzie stoi... Było mu jakoś smutno i wstyd. Bóg
wie, co się zdarzyło pózniej... Ocknąwszy się nasz bohater zauważył, że jego ekscelencja
rozmawia ze swymi gośćmi i jak gdyby ostro a zdecydowanie o czymś z nimi rozprawia.
Jednego z gości pan Goladkin poznał natychmiast. Był to Andrzej Filipowicz; drugiego zaś [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl