[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyskakiwać i ciągnąć łódz nieraz ze sto jardów po płyciznie, zanim znalezli dostatecznie głębokie
miejsce. Hornblower dziękował losowi za to, że zdecydował, aby ich łódz miała płaskie dno
stępka zawadzałaby im tylko.
Wreszcie natknęli się na tamę, podobną do tamtej, która zakończyła katastrofalnie ich
poprzednią żeglugę po rzece w ciemnościach nocy. Utworzona była częściowo w sposób naturalny,
a częściowo ręką człowieka, z odłamków skał ułożonych byle jak w poprzek koryta rzeki, i w
kilku miejscach woda z wściekłością przelewała się przez nią.
Brown, wiosłujcie na tamten brzeg rozkazał Hornblower w odpowiedzi na pytające
spojrzenie sternika.
Wsunęli łódz na żwir, tuż nad tamą, a Hornblower wysiadł i spojrzał w dół. U stóp tamy
kłębiła się woda na odcinku stu jardów; będą musieli wszystko przenosić. Trzy razy Hornblower i
Brown obracali tam i z powrotem dzwigając zapasy na miejsce, skąd mogli znowu płynąć Bush
ze swoją drewnianą protezą ledwie zdołał dobrnąć tam po nierównym gruncie a potem zabrali się
do przetransportowania łodzi. Nie było to zadanie łatwe; co innego przeciągać ją po płyciznie,
choćby tylko na cal głębokiej, a zupełnie co innego przenosić na własnych plecach. Hornblower z
ponurą miną medytował przez parę chwil, jak to zrobić, zanim przystąpił do dzieła. Schylił się i
podłożył ręce z jednej strony.
Brown, bierzcie z drugiej strony. Teraz do góry z nią.
We dwóch z trudem zdołali ją unieść; ledwie potykając się przeszli jard, już Hornblower
stracił siłę w rękach, łódz wyśliznęła mu się i upadła na ziemię. Zdenerwowany, unikając wzroku
Browna, schylił się znowu.
Do góry! krzyknął.
Nie było mowy o przeniesieniu ciężkiej łodzi w ten sposób. Ledwo ją dzwignął, już wypadła
mu z rąk.
Tak nie da rady, sir odezwał się nieśmiało Brown. Musimy wziąć ją na plecy, sir. To
jedyny sposób.
Hornblower słuchał tych słów, wypowiadanych pełnym szacunku tonem, jakby dobiegały z
dużej odległości.
Za pańskim pozwoleniem, sir, jak pan chwyci za dziób, to ja się zajmę rufą. Tak, sir, niech
pan wezmie z tamtej strony. Proszę trzymać, sir, aż dojdę do rufy. Dobra, sir. Gotowe. Do góry!
Nieśli ją na grzbietach, uginając się pod wielkim ciężarem. Hornblower podtrzymujący z
ogromnym wysiłkiem lżejszą stronę od dziobu pomyślał o Brownie, który dzwigał znacznie cięższą
rufę, i zacisnąwszy zęby przysiągł sobie, że nie zaproponuje odpoczynku, póki Brown o to nie
poprosi. Po pięciu sekundach pożałował tego. Oddychał z trudem i czuł kłujący ból w piersi. W
miarę jak posuwali się po nierównej powierzchni, było mu coraz trudniej wyszukiwać odpowiednie
miejsce dla oparcia stopy. Miesiące spędzone w Chateau de Gracay zrobiły swoje, pozbawiając go
krzepy i kondycji; na kilku ostatnich jardach nie czuł już nic prócz straszliwego ucisku na karku i
barkach, prócz trudności ze złapaniem tchu. Potem usłyszał gruby głos Busha:
Dobra, sir. Niech mi pan da chwycić, sir.
Z niewielką, lecz pożądaną pomocą Busha mógł już zsunąć z siebie ciężar i opuścić łódkę na
ziemię; nad rufą stał Brown dysząc ciężko i ocierając ramieniem pot z czoła. Otworzył usta, aby coś
powiedzieć, przypuszczalnie na temat ciężaru łodzi, i zamknął je przypomniawszy sobie, że znowu
obowiązuje go dyscyplina, która pozwala, by odzywał się tylko wtedy, gdy ktoś się zwraca do niego.
A dyscyplina, uświadomił sobie Hornblower, wymaga i od niego, aby nie zdradzał się ze słabością
przed podwładnymi już to było złe, że musiał przyjąć radę Browna co do sposobu niesienia łodzi.
Chwyćcie znowu, Brown, spuścimy ją na wodę powiedział, z wysiłkiem opanowując
nierówny oddech.
Zepchnęli łódz i przenieśli do niej z powrotem zapasy. Hornblowerowi kręciło się w głowie
od wysiłku, pomyślał tęsknie o swoim wygodnym miejscu na rufie, ale odrzucił tę myśl.
Brown, ja wezmę wiosła oznajmił.
Brown znowu otworzył usta i zamknął, ale nie mógł kwestionować wyraznego rozkazu. Aódka
zatańczyła na wodzie, pchana wiosłami przez Hornblowera, szczęśliwego w bezpodstawnym raczej
przeświadczeniu, że pokazał, iż kapitan królewskiej marynarki wojennej dorównuje siłą fizyczną
zwykłemu sternikowi, choćby miał mięśnie Herkulesa.
Raz czy dwa tego dnia wjechali na płyciznę pośrodku nurtu i chcąc ją przebyć musieli
zmniejszać obciążenie łodzi do minimum. Kiedy Hornblower i Brown, obaj po kostki w bystro
płynącej wodzie, nie mogli już ciągnąć dalej, Bush też musiał wysiadać i kuśtykać z prądem ze swą
drewnianą nogą, zapadającą się głęboko w piach mimo szerokiej skórzanej podeszwy, do skraju
płycizny i czekać tam, aż oni podciągną do niego lżejszą teraz łódz zdarzyło się, że musiał stać z
worem chleba i tobołem pościeli, aż przeholowali łódz przez mieliznę, a wtedy trzeba było odpiąć
protezę, pomóc mu wsiąść do łodzi, i potem wyciągać ją wbitą głęboko w piaszczyste dno. Tego
samego dnia musieli raz jeszcze powtórzyć przenosiny, szczęśliwie jednak przez odcinek znacznie
krótszy niż poprzednio; wszystko to urozmaiciło całodniową podróż, tak że nie mieli czasu na nudę.
Płynąc szeroką opustoszałą rzeką mieli wrażenie, jakby podróżowali po nie zamieszkanej
krainie. Przez większą część dnia nie dostrzegli ani żywej duszy. Raz zauważyli skif[10]
przycumowany do brzegu i używany widocznie w charakterze promu, to znowu minęli duży prom do
przewozu pojazdów płaskodenną krypę przycumowaną w ten sposób, że pod naporem prądu
wahadłowym ruchem przesuwała się sama na długich linach w poprzek rzeki. Kiedyś znowu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]