[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 W ramach pokuty  mówi Grace  zatrzymamy samochód, ale
pozbędziemy się Planet. Rozdamy je. Zgoda?  Unosi brwi, czekając na
moją zgodę.
Zerkam na diamenty.
 Pod jednym warunkiem.  Tak?
Odchrząkuję. Na języku nadal czuję smak Grace.
 Hm, facet, który to zrobił, chciał dać komuś niesamowity prezent...
 I?
 Jeśli je rozdamy, powinniśmy zrobić tak, jak on postąpił.  Marszczę
czoło. Nie umiem ładnie mówić.  Powinniśmy oddać każdy z nich w taki
sam sposób... niesamowicie.
Całuje mnie.
 Jest niesamowicie.
Zamykam srebrną walizeczkę. Grace i ja trzymamy się za ręce.
 Och, jeszcze jedno  mówi.  Co się tyczy rozkoszy, powinniśmy się
pobrać.
Gapię się na tę rudą, radykalną kobietę. Jak do tej pory były jastrząb,
owce, polała się krew. Ale Grace jest najlepszą katastrofą tego jasnego
kwitnącego dnia.
Zciskam jej dłoń. Jeśli Grace jest czarująca, ja jestem oczarowany.
 Zgoda  mówię.
Okazuje się jednak, że nikt nie chce dać nam ślubu. Hm, być może
mógłby to zrobić sędzia pokoju, ale Grace twierdzi, że jest nam potrzebny
chrześcijański ślub. Po odwiedzeniu siedmiu kościołów  baptystów,
metodystów, luteranów  nadal jesteśmy tylko kochankami z furgonetki w
drodze przez granicę Minnesoty. My to prostu Henry i Grace. Wszyscy
kapłani, których spotykamy  czasem kobiety, czasem mężczyzni, jeden z
oddechem jak u podwórzowego kundla  żądają adresów, okresów
wyczekiwania, aktów urodzenia. Ale gdy wjeżdżamy do Minnesoty, Grace
twierdzi, że Bóg da nam jakiś znak.
 Czy to będzie coś takiego jak błyskawica?  żartuję.  Jak rzeka albo
żaby?
Grace odpowiada tylko, żebym cierpliwie poczekał, a nie będę miał
wątpliwości.
 Będzie to coś super. Będzie jak należy.
Jest w swojej indiańskiej sukience, ja kieruję. Ciągle mamy ten sam
dzień, dzień naszego spotkania, jest piąta po południu. Słońce jeszcze
zachowało trochę energii. Na niebie pokazał się nikły zarys księżyca i
otworzyliśmy okna. Mkniemy przez południową część stanu, nadal
trzymając się drogi nr 90. Zapach turówki unoszący się w powietrzu jest
jak trzeba. Grace też jest w porządku. Siedzi obok mnie z nogami
podciągniętymi do piersi, z policzkiem na kolanach, patrzy przed siebie.
Jej włosy falują jak szalone na wietrze, ale wygląda na zadowoloną,
jakbyśmy uczestniczyli w przygodzie, nie w jakimś szaleństwie, ale może i
tak właśnie jest.
Grace woła nagle:
 Tutaj! Zjedz tutaj. Najbliższym zjazdem.
 Dlaczego? Skąd wiesz, że tutaj...
 Popatrz.  Pokazuje na billboard z napisem BLUE EARTH  I
MILA.  Nigdy wcześniej nie słyszałam o lepszej nazwie dla
miejscowości. Blue Earth. Brzmi jak wiersz.
 Wiersz?
 Znak.
Zjeżdżam więc z autostrady na wiejską drogę. Mijamy stacje
benzynowe, Burger King, farmy, wesołe miasteczko. Wesołe miasteczko
rozstawiono na ugorze. To rodzaj wędrownego parku rozrywki, który co
tydzień przenosi się w inne miejsce. Jest diabelskie koło, karuzela TiltA-
Whirl, wystawa zwierząt i budki z grami. Chociaż światła wesołego
miasteczka jeszcze nie rozbłysły, ale już niedługo rozbłysną. Niemal
wyczuwam te światła, tak samo jak wyczuwam, że setki dzieci z Blue
Earth bardzo pragną tu przyjść, tęsknią, by strzałkami rzucać w balony i
smakować ciągutki. Wspominam Bellę Cavasti i magię naszej Foster
Avenue, póki Grace nie pochyla się i nie dotyka językiem mojego karku.
Ruchem głowy pokazuję na wesołe miasteczko.
 Zatrzymamy się?
Grace potrząsa głową. Mijamy farmy i pola, potem domy z rozległymi
trawnikami i dwuspadowymi dachami. Wzdłuż drogi przed jedną z takich
rezydencji stoją błyszczące cadillaki, sportowe samochody, limuzyny.
Limuzyna stojąca najbliżej domu ma napis NOWO%7łECCY.
 Zjedz  mówi Grace.
Nie wiem, o co jej chodzi, ale zatrzymuję samochód. Idziemy w górę
podjazdu, który jest pełen maszyn Jamesa Bonda. Biorę walizeczkę w
jedną rękę, dłoń Grace w drugą i zachwycam się popołudniowym
powietrzem. Tak jak ja, Grace nie zna tutaj nikogo, ale z podwórza
dobiega popularna muzyka, więc obchodzimy jeden z narożników
budynku z białej cegły, a tam odbywa się przyjęcie.
 Cholera  mówi Grace Na trawniku, który wygląda na niebieski w
gasnących promieniach słońca, są trzy zapełnione parkiety, gra brass band
i z fontann łukiem leje się woda. Wokół pustego basenu kręcą się setki
gości. Wszyscy mężczyzni mają na sobie czarne smokingi, kobiety
przeważnie czerwone sukienki. Sprawdzam najpierw mężczyzn, szukając
oznak niebezpieczeństwa, ale w zasięgu mojego wzroku nikt nie nosi
broni, a tylko martini i co najwyżej duży, obwisły brzuch. Kobiety
najwyrazniej są na odlocie. Szczebioczą w grupkach po trzy albo cztery.
Ich sukienki różnią się od siebie jak walentynki. Niektóre są rubinowe,
niektóre różowe, inne ogniście jaskrawe, a blisko jednego parkietu do
tańca stoi panna młoda w różu i bieli, jedną ręką przytrzymuje woalkę.
Trzy kelnerki w szarych bluzach przechodzą obok, niosąc miseczki z
kawiorem.
 Znajdzmy tego, kto dał im ślub  powiada Grace.  Znajdzmy
pastora.
Rozdzielamy się i idziemy z dwóch stron sceny. Rozglądam się za
jakimś duchownym, ale cały czas trzymam Grace na muszce. Niski
mężczyzna z zegarkiem kieszonkowym przy smokingu bierze mnie na
stronę.
 Jestem ojcem panny młodej. Nie sądzę, żebyśmy mieli okazję się
poznać.
 Nazywam się Roger  mówię mu.  Roger Pobrinkis.
Pan Zegarek Kieszonkowy uśmiecha się, robi w myślach jakieś
obliczenia. Powietrze, które wydycha, pachnie cytrusami, babskim
drinkiem.
 Nie przypominam sobie, aby pan był na liście gości, Roger.
 Jestem z orkiestrą. Gram na klawiszach. Studiuję antropologię.
 Ach, z orkiestrą.  Kiwa głową nad moją dżinsową kurtką.  Stąd ten
ubiór?
 Henry! Tam!  Odwracam się. Za basenem stoi Grace, tuż przy
białym ogrodzeniu z drewna. Idę tam.  Tam w środku.  Grace prowadzi
mnie przez jakieś drzwi. Ogrodzenie, jak się okazało, jest obudową o
czterech ścianach, ale bez dachu. Powstało wokół czarnego metalowego
monolitu, jakiegoś szumiącego agregatu. Może to filtr, jakieś urządzenie
do utrzymywania czystości w luksusowym basenie, a może jeszcze do
podgrzewania wody. Na leżakach wokół maszyny siedzi trzech mężczyzn.
Dwóch kelnerów, palących do spółki jednego jointa  mają bluzy wyjęte
ze spodni  i kapłan z koloratką. Kapłan wygląda na faceta poniżej
czterdziestki. W dłoni trzyma szklaneczkę z whisky.  Znalazłam go 
obwieszcza Grace.
Kapłan ma czarną koszulę i czarne spodnie, bosymi stopami opiera się
o monolit.
 Nazywam się Arthur Kelly  przedstawia się.  To jest mój trzeci
drink.
 Witam.  Kelner z jointem potrząsa moją dłonią.  Jestem Joe Kelly,
jego kuzyn.
Drugi kelner wygląda na Kubańczyka. Ma bokobrody długie jak kciuki,
jego oczy cieszą się widokiem Grace.
Joseph i Alphonse palą zioło  wyjaśnia Arhtur.  Ja tego nie robię,
chociaż w przeszłości próbowałem.
 Pracuję dla Timbersonów.  Joe Kelly sztacha się skrętem,
zatrzymuje dym w płucach.  Dla Rona i Sheili. To jest ich dom,
człowieku. Wyglądacie na nieproszonych gości.
 Rzuciłem konopie indyjskie i wdziałem sutannę. Joe pyta, czy
chcemy sztacha, ale my nie chcemy. Pod stopami mamy grubą zieloną
trawę.
 Alphonse nie mówi po angielsku  wyjaśnia Arthur.
 Proszę, przyłączcie się do nas. Mamy przerwę.
 Miło nam was poznać  oświadcza ksiądz. Joe ma przekrwione oczy.
 Co jest w tej walizeczce? Grace odchrząkuje.
 Jestem Grace McGlone. To jest Henry Dante. Staramy się o niebo. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl