[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nabożeństwu. W ciemnych, rzezbionych stallach siedziało pod ścianami
kilkanaście starych zakonnic; młodsze stały pośrodku nawy śpiewając
chórem na kilka głosów. Te kunsztowne pienia kojarzyły się Sylwii z
Królem Rogerem Szymanowskiego, z muzyką cesarskiego Bizancjum.
Przez wąskie okna, umieszczone wysoko w okopconych ścianach,
niewiele światła wpadało do wnętrza cerkwi. Migotliwy blask świec igrał
na pozłocistych ikonach, polichromiach i naczyniach liturgicznych.
Urodziwa mniszka w'lekkiej, fałdzistej, czarnej pelerynie zarzuconej na
habit usługiwała siwowłosemu kapłanowi w zdobionej złotem kapie. Przy
każdym ruchu fałdy peleryny rozchylały się jak skrzydła olbrzymiej ćmy,
krążącej wokół świętych obrazów.
Zpiew o zawiłej linii melodycznej zdawał się nie mieć początku ni końca,
nie dzielił się nawet na wyrazne frazy, lecz brzmiał monotonnie w
półmroku pachnącym kadzidłem. Kilka staruszek przymknęło sennie o-
czy, ciałem tylko uczestnicząc w nabożeństwie. Na wielu twarzach
choroba odcisnęła swoje piętno w postaci obrzęków, sinicy, narośli lub
worków pod oczami. Jakże były podobne do tamtych kobiet, które Sylwia
spotykała w szpitalu Brincovenesc, gdzie po drugiej stronie podwórza
znajdował się przytułek dla starców. Niegdyś obie te książęce fundacje
gromadziły ludzi upośledzonych przez los, pozbawionych opieki we
własnym domu
86
(
albo w ogóle nie mających gdzie głowy skłonić. Za dawnych czasów
szpital był raczej schronieniem dla umierających niż lecznicą, w której
przywracano zdrowie. I ze szpitala, i z przytułku rzadko kto wychodził o
własnych siłach, zwykle wywożono go na cmentarz. Z biegiem lat, z
postępem wiedzy zmieniał się stopniowo charakter fundacji. Szpital
księcia Bnmcoveanu zasłynął nazwiskami znakomitych lekarzy, stare
pawilony zmodernizowano, wzniesiono kilka nowych. Przytułek dla
starców stał się kłopotliwym i niestosownym sąsiedztwem. Administracja
chętnie by go zlikwidowała, gdyby nie wyrazna wola testatora, na którą
powoływały się pensjo-nariuszki zagrożone eksmisją. Słały też delegacje
do epitropów, czyli opiekunów fundacji, przeznaczonej ma utrzymanie
szpitala i domu starców. Składały się na nią majątki ziemskie, akcje i
kamienice, o których liczbie i wartości krążyły fantastyczne pogłoski.
Stały one jednak w rażącej sprzeczności z ubóstwem szpitala i przytułku.
O cokolwiek proszono administratora czy to była reperacja instalacji
wodociągowej, czy kupienie szczotki do mycia podłóg zawsze
wymawiał się brakiem pieniędzy i koniecznością oszczędzania, narzuconą
mu przez epitropów.
Dla pensjonariuszek 5@V tropi byli postaciami równie mitycznymi, jak
mityczny wydawał im się olbrzymi majątek fundacji. Pracownicy szpitala i
przytułku również słyszeli o nich, lecz nie widzieli ich nigdy na własne
oczy. Wprawdzie na podaniach o pracę, urlop lub zwolnienie epitropi
kładli swój podpis, wprawdzie mówiono, że zbierają się co pewien czas,
aby o tym lub owym pomówić, to jednak nikt ich nie widywał, gdyż
przyjeżdżali od paradnej strony, wchodzili wejściem, które tylko dla nich
otwierano, i obradowali w salach, do których jedynie wybrani mieli
dostęp.
Między administracją szpitala a przytułkiem toczyła
87
się wojna, można by powiedzieć, biologiczna. Szpital liczył na to, że dom
starców przejdzie na jego użytek po wymarciu wszystkich
pensjonariuszek, postanowiono bowiem, że nie będzie się ich więcej
przyjmować. Staruszki wymierały powoli, ku niezadowoleniu
administratora, który nie mógł się nadziwić, jak żywotne są te nędzne,
wpół zgięte, wysuszone na wiór istoty, nikomu już niepotrzebne na
świecie. Co je trzyma przy życiu? zadawał sobie zapewne pytanie,
sprawdzając co miesiąc stan liczebny. Przecież nie jadło szpitalne, po
którym nawet zdrowy człowiek musiałby w końcu wyciągnąć kopyta."
Staruszki jednak żyły długo, co gorsza, od czasu do czasu przybywała
nowa, przy czym za każdym razem stwierdzano, że to ostatni wyjątek od
ustalonej reguły postępowania. Trzeba było nie lada podstępów, aby im
stopniowo uszczuplać przestrzeń życiową, spychać do coraz mniejszej
liczby pokojów i zdobywać dla szpitala izbę po izbie. Wskutek takiej
polityki zajęto wreszcie całe skrzydło dla studentów medycyny,
odbywających praktykę na oddziale chirurgicznym i położniczym.
Kiedy Sylwia przed wielu laty, w czasie wojny weszła tam po raz
pierwszy .po drewnianych, wydeptanych i skrzypiących niemiłosiernie
schodach, zawahała się, czy zapukać do pokoju kochanka. Wszystkie
pomieszczenia pozbawione były światła dziennego i świeżego powietrza,
gdyż okna ich wychodziły na jeden wspólny, nigdy nie wietrzony korytarz,
cuchnący kocim moczem i starczą biedą. Korytarz ten prowadził do
łazienki, jedynej na całym piętrze, gdzie staruszki mieszkające w drugim
skrzydle budynku płukały swoje nocniki i prały nędzne łachy.
Od dawna nie robiono gruntownego remontu w tym domu, zapewne
wychodząc z założenia, że i tak trzeba go będzie przebudować, skoro
zmieni swe przeznacze-
88
nie. Tynk odpadał płatami, okna się nie domykały, a kaloryfery, które
gdzieniegdzie wstawiono, pochodziły widocznie z rozbiórki, gdyż każdy
był innego rodzaju, każdy wydawał się intruzem w tym starym domostwie.
Dawały mało ciepła, zwalniały jednak administrację od obowiązku palenia
w piecach.
Mimo że staruszki hodowały tu kilkanaście kotów, szczury tak się
zadomowiły i oswoiły z ludzmi, że ocierały się o ich nogi, zwłaszcza
wieczorem, kiedy jedna tylko piętnastowatowa żarówka oświetlała schody
i korytarz. Powiada przysłowie, że można się kochać i na gołej skale, byle
ludzie nie przeszkadzali. Sylwia miała jednak stale wrażenie, że staruszki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]