[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przed słońcem dach z gęsto splecionych gałęzi pinii. W niedużym dole zebrało się trochę wody,
połyskującej w promieniach słońca. Jerome zdjął buty i zanurzył nogi w wodzie, a Steve wdrapał się
na stok brzegu, aby rozejrzeć się dokoła. Tu, u podnóża płaskowyżu, słońce prażyło z nie
zmniejszoną mocą, ale strome zbocza południowego wybrzeża Sardynii pokrył już cień. Gdzieś w
górze musiała znajdować się baza, ku której zmierzali. Dopiero tam mogli poczuć się bezpiecznie.
Nagle Steve usłyszał chrypliwy ryk. W pierwszej chwili pomyślał, że to warkot silnika, potem
uświadomił sobie z przerażeniem, że może być to tylko jakiś duży drapieżnik, lew albo inne zwierzę.
Na łeb na szyję zbiegł na dół, krzycząc do Jerome'a, który w panice wyskoczył z wody i chwycił
pistolet maszynowy: - Lew! Lew!
Jerome wymachiwał pistoletem, nie dostrzegł jednak żadnego celu. Podczas szkolenia uczono ich
wielu zbędnych rzeczy, ale nie powiedziano im, jak mają się zachować przy spotkaniu z
drapieżnikiem.
- Do diabła, musisz być bardziej ostrożny! - wrzasnął wreszcie na Steve'a. - Tu mogą być tygrysy
szablastozębne, przed którymi nie obronią się nawet mastodonty. Dlaczego włóczysz się bez broni?
Zły na siebie samego Steve rzucił hełm na tylne siedzenie, usiadł za kierownicą i zapuścił silnik.
Jechali długo, aż zapadł zmrok, a jeszcze trochę potem przy świetle reflektorów. Dalej zaczynał się
teren trudny do przebycia. Zaczęło padać. Na burzę zbierało się przez całe popołudnie, teraz
rozpętała się prawdziwa walka żywiołów. Steve poprowadził pojazd stromym zboczem, opuszczając
koryto potoku, którym jechali do tej pory, w obawie, że wkrótce przekształci się ono w rozszalałą
kataraktę. Wreszcie zahamował, zupełnie wyczerpany. O dach pojazdu bębniły olbrzymie krople
deszczu, przednią szybę zalewały strugi wody, powietrze przecinały ciemnoczerwone błyskawice, w
pobliskich rozpadlinach skalnych rozległ się grzmot, przetaczający się aż ku dolinie. Drzewa jęczały
pod naporem wiatru i strząsały wilgoć z bujnego listowia.
Kiedy ulewa przeszła, rozbili namiot pod konarami. Ledwo uporali się z robotą, odezwała się ponownie
radiostacja.
- Boja, boja, tu kotwica. W nocy spróbujemy nawiązać z warni kontakt bezpośredni. Dajcie sygnał,
żebyśmy mogli ustalić wasza pozycję. Odbiór. Koniec.
- Chwileczkę -odezwał się Steve do Jerome'a, manipulującego niezdecydowanie przy radiostacji. -To
może być podstęp. -Jerome skinął głową. Nieoczekiwanie odezwał się inny głos: -Macie rację,
chłopcy. Uważajcie, bo
tamci zrobią wszystko, aby użyć wobec was podstępu. Jeżeli im się to uda, będziemy usiłowali
wyciągnąć was z tego. Nie możemy ustalić z wami wspólnego klucza, ale zaufajcie nam. Odbiór.
Koniec.
Jerome włączył na chwilę nadajnik. -Zrozumiałem. Koniec.
-Wspaniale. Dziękuję. To wystarczy. Pozostańcie na odbiorze. Koniec.
Steve objął wartę, podczas gdy Jerome usiłował zdrzemnąć się trochę. Krwistoczerwone rozbłyski
zalewały chmury co pewien czas posępną poświatą, o dach namiotu bębniła ulewa.
Tuż po północy dobiegł ich odgłos zbliżającego się śmigłowca. Kiedy maszyna znalazła się nad nimi,
Steve szepnął do mikrofonu: -Lądujcie.
Jednocześnie odbezpieczył pistolet maszynowy. Jerome wyczołgał się z namiotu i z bronią gotowa do
strzału zajął pozycję.
Przez kilka niepewnych sekund Steve spodziewał się, iż ujrzy błysk wystrzału z karabinu
maszynowego lub odpalonej rakiety, nic takiego jednak nie wydarzyło się. Mała dwuosobowa
maszyna z włączonym szperaczem wylądowała, a z wnętrza wysiadły dwie osoby. W słabym świetle
Steve zdołał jedynie poznać, że są to dwaj mężczyzni odziani w sfatygowane już i wyblakłe mundury
oraz stalowe hełmy.
- Murchinson- odezwał się niższy, wyciągając rękę na powitanie. Sadząc po twarzy, niezbyt dobrze
widocznej w ciemnościach, mógł mieć około pięćdziesięciu lat.
- Ruiz- przedstawił się drugi mężczyzna, krępy, średniego wzrostu, o kilka lat młodszy od tamtego.
- Z tamtej strony Missisipi, ale na sto procent jeden z naszych- zapewnił Murchinson. Ani Steve ani
Jerome nie zrozumieli sensu tej uwagi. Przybysze zdawali się nie przywiązywać wagi do stopni
wojskowych, Jerome podał więc jedynie swoje nazwisko. Tamci skinęli głowami.
- Wydaje mi się, że widziałem wasze nazwiska na liście. Liście tych, którzy są jeszcze w drodze-
powiedział Ruiz i uśmiechnął się. -Macie szczęście.
Steve przytaknął. -Mogło być gorzej.
- Z jakiego okresu przybywacie?- zapytał Murchinson.
- Z 1986 -odparł Steve. -Co tu się w ogóle dzieje?
- Piekło- powiedział krótko Murchinson. -Ale o tym zdążyliście się już chyba przekonać sami.
- Ile osób jest już tutaj? -zapytał Jerome.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]