[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zobaczyć służący, czy ktoś inny, nie?
- Jestem pewien, że dostaniesz własny pokój.
- Naprawdę?
- Tak. Pani Hamilton powiedziała, że mają sześć pokoi gościnnych.
- Och! Dobrze, mam nadzieję, że nie dostanę takiego z burymi
tapetami, które niektórzy ludzie uważają za szalenie modne. -Ginny
zrobiła mądrą minę. - Czerwony byłby najlepszy. Myślę, że zapytam
mamę Tommy'ego, czy mają taki kolor tapet... Nagle westchnęła głośno.
- O kurczę! Założę się, że używają przy posiłkach więcej niż jednego
widelca! Co mam zrobić, powiedzieć im, że nie jestem głodna?
Jane podeszła do dziewczyny i otoczyła ją ramieniem.
- Nie ma się czym przejmować. Jeśli położą więcej niż jeden widelec,
to po prostu zaczniesz brać sztućce od zewnątrz, aż do ostatniego. Jeśli ci
się coś pomyli, to obserwuj panią Hamilton... tylko dyskretnie.
Ginny odetchnęła z ulgą.
- Dobrze. To proste. Mogę tak zrobić - Uśmiechnęła się z
wdzięcznością do Jane. - Dzięki. Wybaczcie mi, ale teraz pójdę już na
górę. Muszę zrobić ze sto rzeczy: zastanowić się nad strojem, pomalować
paznokcie, spakować się...
- Oczywiście. A gdyby nie udało nam się już porozmawiać przed
twoim wyjściem, to chcę, żebyś wiedziała, że życzę ci wspaniale
RS
107
spędzonego czasu u Hamiltonów. I nie martw się, Ginny. Z pewnością
spodoba im się ktoś tak szczególny jak ty.
Ginny rozpromieniła się.
- Naprawdę? Och, jak to dobrze. Czuję się lepiej... tylko trochę...
martwię się... o ciebie i o Wildera. Jesteście pewni, że to, w co się
wplątaliście, to rutynowa sprawa? To znaczy, że wam się nic nie stanie? -
Nerwowo kręciła kosmyk włosów.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniła ją Jane, nie patrząc na Wildera.
- To tylko zwykła inwigilacja, która może przeciągnąć się do pózna,
dlatego chcieliśmy zapewnić ci opiekę na noc.
- Tak, w porządku - odetchnęła Ginny. - Jestem... - Wbiła wzrok w
podłogę i zaczerwieniła się. - Bardzo mi na was zależy, wiecie?
Wilder żartobliwie uszczypnął Ginny lekko w policzek.
- Hej, my też cię lubimy, dzieciaku. A jeśli myślisz, że spadniemy ze
skały, czy coś takiego, i że zostawimy cię samą, byś przez cały dzień
objadała się słodyczami, to jesteś bardziej postrzelona niż pani S.
Ginny roześmiała się.
- Dobrze, już dobrze. Do zobaczenia jutro w biurze, tak?
- Tak - potwierdziła Jane, ściskając ją.
- Bez względu na pogodę - dodał stanowczo Wilder, patrząc na Jane.
Dom Beekermana okazał się ogromną budowlą, przypominającą
bungalow: był pomalowany na żółto i miał białe okiennice. Wznosił się
dumnie na szczycie stromej skały nad jeziorem. %7łeby do niego dotrzeć,
trzeba było zjechać w bok od autostrady na żwirową ścieżkę, przebyć
niecały kilometr stromą, wyboistą drogą bez nawierzchni i skręcić ostro
w wąską, asfaltową uliczkę, która z kolei może niecałe pięćdziesiąt
metrów przed domem zakręcała w dół, do podnóża skały. W pobliżu
owej uliczki znajdował się podjazd.
- Wcale mi się tu nie podoba - narzekał Wilder.
- Można się tu dostać tyko jedną drogą, co znaczy, że i wydostać się
stąd trzeba tą samą. Gdybyśmy utknęli w ślepym zaułku na końcu tej
skały...
Siedzieli w samochodzie wuja Berta. Był to nieduży garbus z
napędem na przednie koła. Zaparkowali wóz, ustawiając go za gęsto
rosnącymi tu drzewami. Była osiemnasta trzydzieści. Wolno zachodzące
słońce przedzierało się przez plątaninę gałęzi nad ich głowami. Siedzieli
skąpani w bladozielonym świetle.
- Nie wpadniemy w żadną pułapkę, Wilderze. Po prostu się
wycofamy. Gdyby się coś działo, możemy błyskawicznie stąd uciec.
RS
108
- Będę musiał pamiętać, żeby nie parkować samochodu tyłem. Kilka
metrów w złym kierunku i wylądujemy w jeziorze.
Jane podniosła na niego wzrok.
- Musimy tylko udawać, że zepsuł nam się samochód, gdy Beekerman
zbliży się do nas. Założę się, że widział tu już sporo ludzi, którzy
zabłądzili, nie wiedząc, że jadą ślepą uliczką. Niektórzy pewnie
wysiadali ze swoich samochodów, by rozejrzeć się po okolicy. Bo tu jest
ładnie.
Pochyliła się nieśmiało, by pocałować go w policzek.
Odwrócił się powoli w jej stronę.
- Tak, i ty jesteś ładna.
- Dziękuję ci. To strój dla zmylenia przeciwnika.
- Naprawdę? - Ogarnął ją spojrzeniem pełnym podziwu.
- Hmmm, gdybyś zobaczył kobietę w błękitnej sukience w
marynarskim stylu, z dużym białym kołnierzem, i do tego w niedzielne
popołudnie, czy nie pomyślałbyś, że przybyła tu po to, by cieszyć się
wspaniałą wiosenną pogodą? - Sięgnęła na tylne siedzenie. - Zwłaszcza,
gdyby miała na głowie słomkowy kapelusz z szerokim rondem i ze
wstążkami? - Odłożyła kapelusz na miejsce. - Ubrałam się odpowiednio
do roli, jak widzisz. Niewinny, romantyczny wygląd na niedzielnej
przejażdżce.
Trzepotała rzęsami, uśmiechając się kokieteryjnie.
- Rozumiem. Cóż, kochanie, pozwól, że ci coś powiem. Wyglądasz
wspaniale w każdym calu, ja jednak wiem, że nie jesteś niewinna...
- Wilderze! - próbowała go strofować. Jednocześnie poczuła ulgę, że
wreszcie się odprężył. Pochyliwszy się wodziła palcem po jego szyi,
zadając mu tym słodką mękę.
- Wysiądzmy i rozejrzyjmy się wokół, nacieszmy się przez parę minut
widokiem, zanim zaczniemy obserwować dom. Myślę, że usłyszymy
zbliżający się samochód.
- Kochanie, nie wiem, czy to...
- Nie każ mi iść samej, Wilderze.
Bębniąc palcami po kierownicy, Wilder patrzył przed siebie.
Wreszcie, acz niechętnie, zdecydował się wyjść z samochodu. Poszli
wąską ścieżką między drzewami w stronę porośniętej trawą polanki,
wiodącej do połyskującego błękitem jeziora. Krajobraz zdominowały
tęczowe plamy dzikich kwiatów, które wysuwały swoje główki nawet
spomiędzy rozpadlin w ścianie skalnej.
RS
109
[ Pobierz całość w formacie PDF ]