[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przynętę dał się schwytać nasz więzień. Do dziś podejrzewam, że było to coś
więcej. Może obietnica uwolnienia?
Z relacji Colorado wynikało, iż wywiadowcy śledzący Pehnulte spotkali się z
bandą Lessera przypadkowo. Do walki nie doszło. Obu stronom jednakowo
zależało na uniknięciu strzelaniny, której echa mogły nas zaalarmować. Zawarli
więc porozumienie. Lesser i Bawole Serce  według informacji naszego jeńca
 uznali zgodność swych interesów. I jednemu, i drugiemu zależało na rozbiciu
naszej grupy. Jednakże Bawole Serce  prawdopodobnie jakiś pomniejszy
wódz Indian, bo Pehnulte nie znał takiego  nie mógł podjąć decyzji. Musiał
porozumieć się z kimś ważniejszym ze swego plemienia. To wymagało czasu.
Rozmówiwszy się z Lesserem albo sam ruszył, albo też wysłał któregoś ze
swych zwiadowców, by doniósł pobratymcom, że Pehnulte spotkał się z nami,
że odesłał swych ludzi i że Lesser proponuje wspólną akcję. Tyle opowiedział
Colorado.
Z fragmentu podsłuchanej przeze mnie rozmowy wynikało jednak, iż Apacze
Lipan niezbyt chętnie zgadzali się na współpracę. Najprawdopodobniej
orientowali się w sprawkach Lessera. Z drugiej znów strony mogli się obawiać,
iż w razie odmowy Lesser w jakiś tam sposób pokrzyżuje ich plany.
Prawdopodobnie pierwsza narada obu stron odbyć się musiała przed kilku
dniami i wówczas ustalono miejsce powtórnego spotkania. Lesser już nie
przyszedł na nie  może bał się zasadzki?  tylko wysłał zaufanego
człowieka. Czemu jednak do tej pory nie zatroszczył się o jego los? Może
sądził, iż jego wysłannik powędrował gdzieś dalej, do obozowiska Lipan?
Colorado jednak przypuszczał, że Lesser wcale nie czekał na tego człowieka.
Wyruszył albo jeszcze w nocy, albo wczesnym świtem.
 To zrozumiałe. Wie, że mu depczemy po piętach.
 Ale gdzie go ten wysłannik miał szukać?
 Musieli z góry ustalić nowe miejsce spotkania. Niestety, nie zdołałem
wyciągnąć od naszego jeńca żadnych na ten temat informacji. Sami powinniśmy
dojść do sedna rzeczy. No, i po to przecież ta cała nasza wędrówka...
Niezle sobie odpocząwszy opuściliśmy kamienne schronisko. Osiem już godzin
minęło od wyruszenia z obozu, gdy wreszcie trawiasta hala doprowadziła nas
łagodnie opadającym stokiem w pobliże rosnącej w dole puszczy. Skrajem boru
toczył swe wody strumień. Najprawdopodobniej ten sam, nad którym rozbiliśmy
wczoraj biwak.
Przekroczyliśmy płytkie koryto i szli dalej coraz ostrożniej wśród pni
pierwszych drzew, co chwila przystając i nasłuchując. Poza łagodnym szumem
gałęzi, lekkim pluskiem wody i rzadkimi głosami ptaków ukrytych w gęstwinie
żaden inny dzwięk nie dobiegał jednak naszych uszu. Tak wędrując wkrótce
odnalezliśmy wydeptany kopytami szlak, a nieco pózniej czarne koło wypalonej
trawy. Colorado natychmiast zajął się badaniem śladów.
Krążył tam i z powrotem, na koniec zniknął wśród drzew nakazując mi
surowym głosem ukryć się za którymś z pni i cierpliwie czekać.
Czekałem. I to dość długo.
Wreszcie Colorado wychynął z gąszczów. Ale nie sam. Prowadził za uzdę
osiodłanego konia.
Zaniemówiłem.
 A to co?  wykrztusiłem po chwili.
 Koń. Zwykły koń, doktorze.
 To widzę. Ale skąd się tu znalazł? Nie powie pan, że o nim zapomnieli.
 Nie powiem. Bo to po prostu wierzchowiec naszego jeńca. Czekał w ukryciu
na powrót właściciela. Co jest najlepszym dowodem, że posuwamy się po
właściwym tropie.
 A może...
 Chce pan powiedzieć, iż może posiadaczem tego zwierzęcia jest ktoś inny?
Nie, nie. Dobrze wszystko przeszukałem. W okolicy nie ma nikogo. Człowiek,
którego schwytaliśmy, część drogi odbył pieszo. Dla ostrożności, a rumaka tu
właśnie ukrył. Na hali trudno to było uczynić.
 Zwierzę stać musiało całą noc. Dziwne, iż nie zaatakował go żaden z
drapieżników.
 Ot, po prostu zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że Lesser nie zdąży już
nikogo wysłać na poszukiwanie. Bardzo by się zdziwił dowiedziawszy się o
zniknięciu i jezdzca, i wierzchowca.
 Nasze ślady powiedziałyby mu wszystko.
 Nie będzie żadnych śladów, doktorze. W tym miejscu ziemia została dobrze
zdeptana, na łące szliśmy po skałkach, a co się tyczy znalezionego konia,
zabierzemy go z sobą, aby nie zostawić tropów. Powędrujemy nurtem rzeczki.
Doprowadzi nas do celu może nieco dłuższą, ale za to bezpieczniejszą drogą.
No, doktorze, ruszamy. Posuwać się dalej byłoby zbyt wielkim ryzykiem.
Zresztą i tak przed nocą nie wrócimy do swoich. Teraz już jestem pewien, że
Lesser nic nie wie o schwytaniu swego wysłannika i nic jeszcze nie
przedsięwziął, aby go odszukać.
Wskoczył na siodło i wskazał mi miejsce za sobą. Po czym skierował
wierzchowca do wody. Dno strumienia usiane było kamieniami i szybka jazda
groziła upadkiem. Wlekliśmy się więc w tempie ładownego wozu.
Zgodnie z przewidywaniami Colorado dopiero nocą dotarliśmy do celu. Nasz
obóz wyglądał tak samo, jak rano. Ledwie żarzące się ognisko i stłumiony tupot
spętanych koni. Ludzi nie dostrzegłem. Pomyślałem, że wojownicy Apaczów
jeszcze nie nadciągnęli, a nasi towarzysze z godną nagany niedbałością
zlekceważyli obowiązek wystawienia wart. Wjechaliśmy, nie zatrzymywani, w
sam środek obozu.
 Co to znaczy?  mruknąłem do siebie.  Pospali się? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl