[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Po przejściu kilku kilometrów zakopał drugi plecak wraz z nartami w gęstwinie krzewów, i pozbawiony
dodatkowego obciążenia, przyśpieszył tempa. Słysząc odległy warkot kolejnego skutera położył się w śnieg i
odczekał, dopóki pojazd nie minął go w bezpiecznej odległości. Tuż przed zachodem słońca dostrzegł
kołujący samolot, lecz przedzierając się przez gęsty las czuł się zupełnie bezpieczny, wiedział bowiem, że w
tej chwili jest dla pilota zupełnie niewidoczny. Dwie godziny pózniej rozbił obóz.
Noc przyniosła ze sobą dalsze opady śniegu. Jan kilkakrotnie budził się i odgarniał niewielkie zaspy, które
utrudniały mu oddychanie. Rankiem obudził się rześki i wypoczęty i w pewnej chwili zorientował się iż
pogwizduje sobie wesoło pod nosem, przygotowując śniadanie. A więc wszystko było już skończone, a on
bezpieczny. Miał nadzieję, że Uriemu także udało się uniknąć tropiących go prześladowców. Bezpieczny
albo martwy, Jan wiedział, iż Izraelita nie da się ponownie schwytać żywcem.
Gdy pędził na przełaj przez Benmore Loch, było już pózne popołudnie. Na dzwięk nadjeżdżającego szosą
837 samochodu zatrzymał się i wśliznął pod gęstą osłonę drzew. Hotel nie powinien być już daleko. Ale co
właściwie powinien teraz zrobić? Mógłby spędzić kolejną noc na śniegu, a zameldować się w hotelu dopiero
rankiem. Nie był jednak pewien, czy byłaby to mądra decyzja. Jak najszybszy przyjazd do hotelu wydawał
się najlepszym rozwiązaniem, na wypadek gdyby ktoś żywił do niego jakiekolwiek podejrzenia w związku z
wcześniejszymi wydarzeniami w obozie w Slethill. A zresztą dobra kolacja a potem kieliszek wina przy
cieple płonącego wesoło kominka także nie były do pogardzenia.
Jan zjechał szybko z niewielkiego wzgórza i wkroczył na dziedziniec hotelowy. Odpiął narty i ustawił je na
stojaku tuż
przed głównym wejściem. Przytupując, by strząsnąć z butów resztki śniegu pchnął ciężkie, podwójne drzwi i
wszedł do hollu. Po paru dniach na otwartej przestrzeni wnętrze hotelu wydało mu się gorące i ciasne.
Gdy podchodził do recepcji, z biura kierownika wyszedł właśnie jakiś mężczyzna i odwrócił się w jego
kierunku.
- Witaj, Janie - powiedział ThurgoodSmythe. - Czy miałeś przyjemną podróż?
Jan wytrzeszczył oczy i zastygł w wyrazie zupełnego zaskoczenia.
- Smitty! - rzucił wreszcie. - Co ty do diabła tutaj robisz? - dopiero potem uświadomił sobie, iż ta jego
żywiołowa odpowiedz była prawidłowa. ThurgoodSmythe z uwagą studiował jego twarz, lecz zaskoczenie
niespodziewanym widokiem szwagra było najzupełniej naturalne.
- Miałem parę powodów - odparł oficer Bezpieczeństwa. - Wyglądasz na wypoczętego, w pełni sił i zdrowia.
Może wypilibyśmy po drinku, by ponownie uzupełnić twe ciało niezbędnymi toksynami?
- Wspaniały pomysł. Ale nie przy barze. Mam wrażenie, że powietrze tutaj przypomina syrop. Równie
dobrze możemy napić się w moim pokoju. Uchylę trochę okno, a ty przez chwilę posiedzisz na kaloryferze.
- Dobrze. Mam twoje klucze, a więc możesz zaoszczędzić sobie kłopotów. Chodzmy na górę.
W zatłoczonej obcymi osobami windzie nie zamienili już ze sobą ani słowa. Jan patrzył prosto przed siebie,
starając się uporządkować myśli. Co ThurgoodSmythe podejrzewał? Miał przecież w swym posiadaniu klucz
od pokoju Jana i bynajmniej nie robił z tego tajemnicy. Lecz rewizja nie wykryłaby niczego - w bagażach nie
było nic podejrzanego. Jan wiedział, iż szwagier z pewnością nie jest głupi, a więc w tym wypadku najlepszą
obroną będzie atak.
- Co się właściwie dzieje, Smłtty? - zapytał, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi pokoju. - Zrób mi przysługę
i nie opowiadaj mi, że znalazłeś się tutaj przez czysty przypadek - nie z moim kluczem w kieszeni. Czyżby
Służba Bezpieczeństwa zaczęła interesować się moją skromną osobą?
ThurgoodSmythe stanął przy oknie, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w biały, pustynny krajobraz.
- Napiłbym się whisky, jeżeli masz. Podwójną. Problem polega na tym, mój drogi Janie, że nie wierzę w
przypadkowe zbiegi okoliczności. Moja łatwowierność została już wyczerpana.
A ty ostatnio zbyt często znajdowałeś się niezwykle blisko wielu interesujących wydarzeń.
- Czy mógłbyś to wyjaśnić?
- Doskonale wiesz o czym mówię. Wypadek na Morzu Czerwonym, nielegalne wejście do zastrzeżonych
danych przez komputer w twoim laboratorium.
- Przecież to o niczym nie świadczy. Jeżeli uważasz, że świadomie usiłowałem wpakować się z niejasnych
powodów w kłopoty, to ty powinieneś poddać się badaniu, a nie ja. To laboratorium - ilu właściwie ludzi jest
tam zatrudnionych?
- Punkt dla ciebie - odparł ThurgoodSmythe. - Dzięki - dorzucił odbierając z rąk Jana szklaneczkę whisky.
Jan uchylił trochę okno i oddychał przez chwilę czystym, mroznym powietrzem.
- Same w sobie te dwa incydenty są właściwie bez znaczenia. Zacząłem się niepokoić dopiero gdy
dowiedziałem się, że właśnie teraz znajdujesz się w Szkocji. W jednym z położonych niedaleko obozów miał
miejsce bardzo poważny wypadek, a to oznaczało, iż twoja obecność tutaj mogła być podejrzana.
- Nie rozumiem dlaczego - odparł Jan zimnym, pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu głosem. - Od dwóch
czy trzech lat przyjeżdżam tutaj parokrotnie każdej zimy.
- Wiem o tym, dlatego też rozmawiam z tobą w taki właśnie sposób. Gdybym nie był mężem twojej siostry,
całe to spotkanie miałoby zupełnie inny przebieg. Miałbym w kieszeni biomonitor, a odczyty bicia twojego
serca, napięcia mięśni, wydzielania potu i fal mózgowych powiedziałyby mi, czy kłamiesz.
- Dlaczego miałbym kłamać? Jeżeli rzeczywiście masz coś takiego w kieszeni, to sprawdz i sam się
przekonaj.
Tym razem złość Jana nie była udawana - nie podobał mu się kierunek, w jaki zboczyła ta rozmowa.
- Nie mam. Zastanawiałem się co prawda nad tym poważnie, lecz w końpu zostawiłem w biurze. Nie
zrobiłem tego dlatego, że cię lubię, Janie. To nie ma nic do rzeczy. Gdybyś był kimś innym,
przesłuchiwałbym cię w tej chwili, a nie prowadziłbym taką niezobowiązującą pogawędkę. Jednak gdybym
to zrobił, Elizabeth dowiedziałaby się o tym prędzej czy pózniej i byłby to koniec naszego małżeństwa. Jej
instynkty opiekuńcze nad małym braciszkiem są rozwinięte w o wiele większym stopniu, niż jest to
zazwyczaj przyjęte. Nie życzę sobie wystawiać ich na próbę w kwestii wyboru - ty czy ja. Mam bowiem
niejasne wrażenie, że wybór ten padłby na ciebie.
- Smitty, na litość boską - o co w tym wszystkim chodzi? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl