[ Pobierz całość w formacie PDF ]
którym ludzie mieszkają w ciepłych domach, gdzie nie ma przemocy, głodu i karaluchów.
Nigdy tego nie doświadczyłam i dopiero jako dorosła pojęłam, że inni wiodą odmienne życie
i traktują to jak coś normalnego. Wątpię, by zrozumiał to ktoś, kto żyje inaczej; jeśli tak
twierdzi, to albo oszukuje samego siebie, albo się przechwala. Anton uzupełniał moje
niedostatki, dzięki czemu tworzyliśmy zgrany zespół. Chociaż nikt mu nie mówił, nauczył
się, jak i komu pomagać w danym momencie. Jego dodatkowym atutem był fakt, że - w
przeciwieństwie do mnie - mówił po hiszpańsku. Wielokrotnie ratował nas z opałów, kiedy
Guillermo wykraczał poza zasób swojego angielskiego słownictwa. Teraz Anton siedział
obok mnie zajęty czytaniem dokumentacji Sheili.
- Jak jej poszło w czasie lunchu?
Skinął głową w odpowiedzi, nie odrywając wzroku od papierów.
- W porządku. Je, jakby nigdy nie widziała jedzenia. I pewnie tak jest. No i te jej
maniery. Ale siedziała z innymi dziećmi i nie rozrabiała.
- Znasz jej ojca?
- Nie. On mieszka po drugiej stronie obozu, gdzie żyją biali. Jest tam pełno ćpunów.
Nigdy tam nie chodzimy.
W tym momencie weszła Whitney i oparła się o stół. Była na swój sposób ładną
dziewczyną: wysoka, szczupła, brązowe oczy i długie, proste, brudnoblond włosy. Whitney
była wzorową uczennicą szkoły średniej i pochodziła z bardzo szacownej rodziny, a mimo to
okazała się piekielnie wstydliwa. Kiedy zaczęła nam pomagać jesienią, wszystkie swoje
zadania wykonywała w absolutnym milczeniu, nigdy nie patrzyła mi w oczy i zawsze
uśmiechała się nerwowo, nawet jeśli coś poszło nie tak. Jeśli już się odzywała, to po to tylko,
żeby skrytykować samą siebie albo przeprosić za to, że zrobiła coś zle. Niestety, na początku
zdarzało się to często. Popełniała wszelkie możliwe gafy. Upuściła na podłogę w sali
gimnastycznej dwulitrową puszkę ze świeżo rozmieszaną farbą klejową. Zostawiła Freddiego
w męskiej toalecie w wesołym miasteczku. Nie zamknęła drzwi naszej sali i Benny, nasz boa
dusiciel, wybrał się z wizytą do pani Andersen, nauczycielki z pierwszej klasy. Dla mnie
obecność Whitney oznaczała jeszcze jedno dziecko, którym się trzeba opiekować. Pewnie
straciłabym do niej cierpliwość, gdyby nie zależało mi tak bardzo na dodatkowym
pomocniku. Przez pierwsze tygodnie nieustannie coś jej wyjaśniałam albo sprzątałam,
powtarzając: Nie martw się , chociaż wcale tak nie myślałam. A Whitney ciągle płakała.
Ale podobnie jak Anton, Whitney okazała się warta zachodu, ponieważ bardzo
troszczyła się o dzieci. Oddała im się bez reszty. Wiedziałam, że czasem opuszcza lekcje,
żeby zostać z nami dłużej; często przychodziła w porze lunchu albo po szkole. Z domu
przynosiła dzieciom zabawki, z których już wyrosła. Podsuwała pomysły, o których w
wolnym czasie przeczytała w czasopismach pedagogicznych. Nieustannie ścigało mnie jej
błagalne spojrzenie domagające się aprobaty. Whitney rzadko mówiła o swoim życiu poza
klasą. Domyślałam się, że pomimo znaczącego nazwiska i statusu w pewnym sensie
przypominała dzieci z mojej klasy. Tak więc cierpliwie znosiłam jej niezdarność i czyniłam
wysiłki, by poczuła się ważnym członkiem naszego zespołu.
- Przyszła już ta nowa dziewczynka? - spytała Whitney. Pochyliła się nad stołem, tak
że jej włosy opadły na papiery, które przeglądałam.
- Tak - odparłam i opowiedziałam jej krótko o wszystkim, co wydarzyło się przed
południem. I wtedy usłyszałam przerazliwy krzyk.
Wiedziałam, że krzyczy jedno z moich dzieci. %7ładne inne, z innej klasy, nie potrafiło
wydobyć tak wysokiego tonu w chwili desperacji. Spojrzałam pytająco na Antona, a Whitney
podeszła do drzwi, by wyjrzeć na korytarz.
Do pokoju wpadła, zawodząc i zataczając się, Tyler. Pokazała ręką na korytarz. Nie
przestając szlochać, odwróciła się i wybiegła z pokoju.
Wszyscy troje popędziliśmy za nią w kierunku drzwi, które prowadziły do pawilonu.
Normalnie w czasie przerwy na lunch dziećmi zajmowały się wyznaczone dyżurne. Zimą
uczniowie bawili się w swoich klasach, a dyżurne pilnowały porządku na korytarzu. Ciągle
im powtarzałam, że nie wolno zostawiać moich dzieci bez opieki, lecz one niechętnie
chodziły do naszej klasy i zbierały się zwykle przy drzwiach wejściowych do.pawilonu, skąd
nasłuchiwały, czy nie dzieje się coś złego. Moje dzieci jadły lunch ostatnie, co oznaczało, że
dyżurne musiały ich pilnować tylko przez dwadzieścia minut. Mimo to nie chciały zostawać z
dziećmi w klasie. Zwykle nie przejmowałam się nimi, ponieważ uczyłam dzieci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]