[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chcesz?
Jacques przez bardzo, bardzo długą chwilę stał bez ruchu. Nie mówił ani słowa. A kiedy w
końcu nachylił się, by spróbować wypieku Jacka, Ŝołądek Lizy skurczył się jeszcze bardziej.
- Jack, ty wstręciuchu, gdzie jesteś?
Słysząc głos pani Murphy, Liza odetchnęła głęboko. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, Ŝe
od dobrych paru chwil wstrzymywała oddech.
- Jack tu. - Chłopczyk odwrócił się i ze śmiechem rzucił się w ramiona swojej opiekunki.
Rumiana, tęga kobieta wzięła go na ręce i czule przytuliła.
- Tak mi się wydawało, Ŝe słyszałam, jak pani wróciła, Lizo, ale wyjmowałam akurat z pieca
piernikowe ludziki.
Pani Murphy postawiła Jacka na podłodze i wytarła w fartuch ręce.
- Nic się nie stało. Pozwoli pani, to pan Gaston. Mój znajomy.
- Miło mi - powiedziała opiekunka. Przyglądała się uwaŜnie Jacquesowi oraz Jackowi i Liza była
pewna, Ŝe dostrzegła między nimi podobieństwo. - A ty co, nicponiu? Znowu zwędziłeś
ciasteczko.
- Dla niego. - Jack wskazał na Jacquesa.
- Naprawdę? - spytała pani Murphy i pytająco spojrzała na wciąŜ stojącego w progu Jacquesa.
Jack kiwnął głową.
- On chciał - rzekł zdecydowanie. Podbiegł do Jacquesa i objął go za nogi. - On chciał.
Na widok syna, tulącego się do nóg ojca, serce Lizy podskoczyło aŜ do gardła. Widząc
zakłopotanie na twarzy Jacquesa, zorientowała się, Ŝe nie ma pojęcia, jak się zachować w
stosunku do małego.
- Jack, puść pana Gastona i chodź do mamusi, słoneczko.
- Nie - odparł syn i przytulił się mocniej do Jacquesa.
- Jack - zganiła go LiŜa i nachyliła się, by oderwać go od nóg Jacquesa.
- Wszystko w porządku, Lizo - rzekł, ku jej zaskoczeniu, Jacques. Jego palce leciutko musnęły
głowę syna. - Ciasteczko było pyszne, proszę pani. Nigdy nie jadłem lepszego.
Słysząc tę pochwałę, starsza pani zarumieniła się.
- W kuchni mamy ich jeszcze całe mnóstwo, jeśli ma pan ochotę. Zaparzę kawę - zwróciła się do
Lizy. - Chodź, Jack. PomoŜesz mi.
Zamiast pójść z panią Murphy, jak to zazwyczaj z chęcią robił, Jack stanął przed Jacquesem i
wyciągnął do góry ręce.
- Góry - zaŜądał.
- Daj mi najpierw zdjąć płaszcz, dobrze?
- Brze.
Liza odetchnęła z ulgą.
- Wiem, Ŝe musimy porozmawiać, Jacques. Na pewno masz jakieś pytania - powiedziała, biorąc
od niego płaszcz.
Spojrzał na nią i dostrzegła w jego oczach gniew, zawód i strach. Zanim zdąŜył cokolwiek
powiedzieć, Jack pociągnął go za nogawkę.
A więc to jest Jack? Ten Jack, którego tak nienawidził, którego chciał rozerwać na strzępy?
Spojrzał w dół na małego. Jasnoblond włosy przypominały włosy Lizy. Ale usta, kości po-
liczkowe i nos były mniejszą wersją jego własnych. A teraz w dodatku wpatrywały się w niego
jego oczy.
- Góry - zaŜądał znów Jack.
Jacques nachylił się i wziął go na ręce. Małe ramionka od razu objęły ojca za szyję. Ostry ból
przeszył jego pierś. Syn. Ma syna.
- Kuchnia jest tam - powiedziała Liza.
Jacques przeszedł za nią przez cały dom, lecz w ogóle niczego nie zauwaŜył. Czuł tylko tę małą
istotkę, którą trzymał w ramionach.
- Napije się pani z nami kawy? - spytała Liza opiekunkę.
- Nie, dziękuję, kochanie. Muszę wracać do domu.
- A ciasteczka?
- Są dla pani i Jacka. Ale tę ostatnią porcję będzie pani musiała sama polukrować. Nie
zauwaŜyłam, Ŝe juŜ tak późno. Moja córka Millie z dziećmi przyjeŜdŜa, by zabrać mnie do
siebie, a muszę się jeszcze spakować.
- To znaczy, Ŝe nie będzie tu pani na święta.
- Nie, ale wrócę zaraz po Nowym Roku.
- Dziękuję za opiekę nad Jackiem. Mam nadzieję, Ŝe nie sprawił pani kłopotu.
- Absolutnie nie - zapewniła ją pani Murphy. - Pani synek jest uroczy.
- Jack, chodź, pocałuj panią Murphy na poŜegnanie.
- Niech go pani zostawi - powiedziała opiekunka. - Tam,gdzie jest, jest mu dobrze. - Podeszła i
pocałowała małego w policzek. - Miło było pana poznać, panie Gaston.
- Wzajemnie - odparł Jacques. Oczywiście zauwaŜył, z jaką czujnością brązowe oczy pani
Murphy spoglądają to na niego, to na Jacka.
- Odprowadzę panią. Mam dla pani pod choinką mały drobiazg - powiedziała Liza.
Walcząc z szalejącymi w nim uczuciami, Jacques stał pośrodku kuchni. Okiem artysty ocenił
pomieszczenie. W porównaniu z kuchnią Gallagherów było niewielkie, lecz wygodne i ze sma-
kiem urządzone. Ściany pokrywała cytrynowoŜółta tapeta w jasnozielone wzorki. Pachniało
czekoladowymi ciasteczkami, imbirem i korzeniami. Najwyraźniejszy jednak był zapach zimo-
wego słońca, talku dla niemowląt i kredek.
Jacques spojrzał na chłopca, którego trzymał na rękach, i zauwaŜył kredki wystające z kieszeni
jego granatowych spodenek. Uśmiechnął się, spoglądając na drzwi lodówki. Ledwo je było
widać pod poprzyczepianymi magnesami dziecięcymi rysunkami. Kolejny artysta, pomyślał z
rozbawieniem i uśmiech zamarł mu na twarzy. Nie, to nie jakiś tam mały artysta. To jego syn.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]