[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pomarańczowa kula słońca powoli uniosła się nad horyzont,
przyćmiewając blask jutrzenki.
Nagle na odległym o pięćset metrów wzgórzu pojawiło się sześć
sylwetek. Dillon spojrzał przez lornetkę Zeissa. W polu widzenia
pojawił się Paul Raszid, George, trzej Beduini i Kate.
- Zgadnijcie, kto to - powiedział Dillon i oddał lornetkę
Villiersowi.
- Chryste - mruknął pułkownik.
Jeden ze zwiadowców stał za nimi, trzymając lee enfielda
należącego do Alego. Dillon pstryknął palcami i powiedział po
arabsku:
- Teraz.
Na odległym wzgórzu Paul Raszid też spoglądał przez lornetkę.
- To Dillon - powiedział. - Z Tonym Villiersem, Fergusonem,
Billym Salterem i jego wujem.
Zwiadowca podał Dillonowi lee enfielda. Irlandczyk owinął
sobie pas wokół przedramienia. Pod wpływem jakiegoś
perwersyjnego impulsu strzelił Paulowi Raszidowi pod nogi,
wzbijając fontannę piasku. Raszid uskoczył za krawędz wzniesienia,
pociągając za sobą Kate. Wtedy Dillon zastrzelił mężczyznę na końcu
szeregu, a potem stojącego przy nim.
- Uciekają w popłochu, Sean - powiedział Ferguson. - Musimy
wracać do Londynu. Zostaw ich.
- Akurat. Zastrzeliłem dopiero dwóch. Zamierzam zabić jeszcze
dwóch. Patrz.
Dwoma strzałami położył dwóch następnych. Czwartym z nich
był George Raszid.
Zapadła cisza. Za wierzchołkiem wzgórza Kate osunęła się na
kolana, zdrętwiała z przerażenia.
- Zostaw go - powiedział Paul i złapał ją za rękę. - Chodz ze
mną.
Dotarli do land rovera i odjechali. Villiers wjechał na wzgórze,
prowadząc kolumnę samochodów. Zobaczył cztery martwe ciała,
leżące nieruchomo z szeroko rozrzuconymi rękami.
- Jest pan doskonałym strzelcem, panie Dillon - po wiedział
Villiers.
- Chryste, powinni nazywać cię katem - mruknął Harry Salter.
Villiers z Fergusonem spoglądali na zabitych Arabów. W
pewnej chwili Ferguson zawołał:
- Dobry Boże, to George Raszid!
- Czy to jakiś problem? - zapytał Dillon.
- No cóż, Paul Raszid nie będzie zadowolony.
- Tak samo jak pani Bronsby, więc do diabła z Paulem Raszidem
i jego cholernymi pieniędzmi.
Dillon wstał i odszedł.
W porcie, w willi Raszidów, Kate stała pod prysznicem,
pozwalając, by ciepła woda rozgrzewała jej ciało. Daremnie
próbowała poprawić sobie samopoczucie. Straciła brata, a ponadto,
ona, angielska arystokratka i absolwentka Oxfordu, musiała być
świadkiem okrutnych tortur, jakim poddano nieszczęsnego
Bronsby ego.
Wytarła się, włożyła szlafrok i wyszła z łazienki. Paul siedział
przy otwartych drzwiach na taras, przeglądając dokumenty. Podniósł
głowę.
- Jak się czujesz?
- A jak sądzisz? George nie żyje.
- Tak, i to Dillon go zabił. Nadal go lubisz, Kate?
- My zabiliśmy Bronsby ego, i to w straszliwy sposób.
- Racja, a święta księga mówi, że oko za oko. Nie mam na myśli
Koranu, ale Biblię.
- Czy wrócimy do domu?
- Nie wracamy do domu, jeszcze nie teraz. To Hazar.
Ja nadal władam Raszidami, a nie Rada Starszych. Próba
zamachu miała miejsce na pustyni Ar-Rub al-Chali, na ziemi niczyjej.
Nikt nam nic nie może zrobić.
- Cóż więc masz zamiar uczynić, bracie?
- Zjeść obiad w hotelu Excelsior . Gdybym był hazardzistą,
założyłbym się, że właśnie tam pójdą dzisiaj nasi przyjaciele. I myślę,
że z nich wszystkich właśnie Dillon będzie mnie niecierpliwie
oczekiwał. Wiesz, jak lubię stare filmy. Często są bardziej prawdziwe
niż życie.
- I co się stanie? Dojdzie do zbrojnej konfrontacji?
- Niekoniecznie. Co przydarzyło mi się w Szabwie?
- Zabójcy?
- Takich ludzi można znalezć wszędzie. Zażywają quat i za
odpowiednią cenę zabiliby własnych dziadków. Jeśli załatwimy
Dillona i jego przyjaciół, do pewnego stopnia odpłacimy za śmierć
George a.
- A potem?
- Wrócimy do Londynu.
- I?
- Och, pomyślę o tym pózniej. Teraz ubierz się. Włóż ładną
suknię. Pójdziemy do hotelu Excelsior i zobaczy my, czy mam
rację.
Siedzieli pod brezentowym daszkiem na rufie Sułtana i pili
drinki.
- I co teraz, Tony? - zapytał Ferguson.
- Nic mu nie zrobicie - odparł Villiers - i dobrze o tym wiecie.
- Nie moglibyśmy go tknąć, nawet gdyby był na Manhattanie -
rzekł Blake.
- Albo w Londynie - dodał Dillon.
- A więc co zrobimy? - spytał Ferguson.
O pokład zabębnił przelotny deszczyk. Towarzyszący
Villiersowi Ali, mający lewą rękę na temblaku, sięgnął po butelkę
szampana i ponownie napełnił kieliszki.
- Zapytam Harry ego - powiedział Dillon. - On jest znawcą
ludzkiej natury. Bracia Kray i Al Capone nie dorastali mu do pięt.
Harry upił łyk szampana.
- Uznam to za komplement, ty mały irlandzki taki synu. Jak
powiedzieliście, ten drań jest nietykalny nie tylko tutaj, ale wszędzie
indziej. Pomimo to razem z pułkownikiem i Billym pokrzyżowaliście
jego plany i zabiliście mu brata. To jak w Brixton, za dawnych
dobrych czasów. On wszędzie ma tu oczy i uszy. Jeśli pojedziemy na
kolację do hotelu Excelsior , dowie się o tym, zanim upłynie dziesięć
minut.-Poprawka - powiedział profesor Hal Stone. - Pięć minut.
- Jasne - rzekł Dillon. - A wtedy zrobi się tu jak w burzliwy
sobotni wieczór w Belfaście.
- No więc co robimy? - zapytał Ferguson.
Odpowiedział mu Billy.
- Prawdę mówiąc, jestem głodny. Zejdzmy na brzeg, chodzmy
do hotelu i dajmy im bobu. Jeżeli ich tam nie będzie, to przynajmniej
zjemy porządny posiłek.
Villiers parsknął śmiechem.
- Ty draniu. To niesamowite, że potwierdza się wszystko, co o
tobie słyszałem.
- Jeszcze tylko jedna sprawa - powiedział Harry Salter. - Jeśli
mamy tam iść, to odpowiednio przygotowani. - Spojrzał na Hala
Stone a. - Wie pan, co mam na myśli, profesorze?
- Pamiętacie, że pracowałem dla tajnych służb? Mówi pan o
pistolecie w kaburze umieszczonej pod lewą pachą?
Mnie on nie przeszkadza.
Dillon roześmiał się.
- Gdyby to widzieli pańscy koledzy z Oxfordu.
- Mało mnie to obchodzi - odparł Hal Stone. - W hotelu mają
całkiem niezłe wina.
Ferguson podsumował wynik dyskusji:
- Zatem wszyscy bierzemy broń i idziemy coś zjeść?
- Ty stary draniu - mruknął Dillon. - Byłbyś rozczarowany,
gdybyśmy ich tam nie spotkali.
Usiedli na tarasie hotelu Excelsior , pod łopoczącą markizą, o
którą bębnił przelotny deszczyk. Ferguson, Dillon, Billy oraz jego
wuj. Hal Stone postanowił zostać na pokładzie i pilnować Sułtana .
Na stojących w porcie statkach paliły się światła, okna domów
również były jasne.
- To wygląda jak w programie telewizyjnym, reklamującym
biuro podróży - zauważył Billy.
W tym momencie do restauracji wszedł Paul Raszid z siostrą.
Dillon wstał.
- Kate, wyglądasz wspaniale.
- Dillon - powiedziała.
Paul Raszid miał na sobie biały tropikalny garnitur i gwardyjski
krawat. Villiers wstał.
- Paul.
- Wyciągnął do niego rękę. Raszid uścisnął ją.
- Kate, to pułkownik Tony Villiers. Opowiadałem ci o nim.
Wojna w Zatoce.
- Villiers był czarująco uprzejmy.
- Wszyscy gwardziści są tacy sami, lady Kate. Wy starczy
zobaczyć krawat i zapytać, z którego regimentu.
- Pan, earl i generał Ferguson, wszyscy byliście w grenadierach -
przypomniał Dillon.
- Tak samo jak kornet Bronsby - wtrącił Billy. - Nie
zapominajmy o nim. Z Królewskiej Gwardii Konnej.
Zapadła cisza. Przerwał ją Raszid.
- Tak mi się zdaje.
- Problem z tymi gwardzistami z konnej polega na tym -
zauważył Villiers - że wszyscy patrzą tylko na ich wspaniałe
mundury. Nie widzą ich w takich miejscach jak Kosowo, w czołgach i
transporterach opancerzonych.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]