[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zmieniali nazwisko, zawsze jednak powodowani motywami,
które przydawały im czci. Na przykład w Mięsie więziennym,
powieści Eduarda Zamacoisa, bohater, Olegario Batista, wie-
lokrotnie zmieniał nazwisko, by dzieci go nie rozpoznały
i mogły przyjąć jego pomoc bez ujmy na honorze. Dopiero
w chwili śmierci zgromadził wokół siebie spadkobierców, że-
by im wyjawić swoją prawdziwą tożsamość. Było to zrozumia-
łe; czynił tak z miłości, a to uczucie wszystko usprawiedliwi.
Leocadio Urzua kazał się nazywać Brunem Baronim, gdyż,
jak się wydaje, owo nazwisko podkreślało ważność jego osoby
jako dyrektora cyrku zaproszonego do Katedry i upoważniało
go do wplatania w swe wystąpienia dziwacznych wyrazów.
Signoras i signores, godni najwyższego szacunku pionie-
rzy postępu w Amazonii. Cyrk Baroni, U piu grosso circo del
mondo, ma zaszczyt zaprezentować państwu w ąuesta bella
cattedrale w El Idilio spectacolo niezwykłe i nigdy dotąd nie-
pokazywane publiczności. Signońna Alma Lamur, światowej
sławy artystka specjalizująca się w fonomimii, przynosi nam
niezapomniane piosenki sióstr Navarro, Sarity Montiel, Impe-
rii Argentiny i wielu innych gwiazd siódmej muzy. Signore
Billy Rogers, człowiek ptak, rzuca wyzwanie śmierci swymi
podniebnymi akrobacjami. Prawdziwa gwiazda naszej ekipy,
signora Kasandra, chiromantka sławy mondiale. Nieustraszo-
ny capitano Carlo Agosti, pogromca dzikich zwierząt w U suo
spectacolo z niedzwiedziami z Alaski, i fratellos Chispita
i Chispón, gonfalonieris dobrego humoru, królowie śmiechu.
To wszystko i jeszcze więcej będą państwo mogli obejrzeć
w katedrze w El Idilio pod patronatem jego ekscelencji signore
alkada. Wstęp pięćdziesiąt sucres, bambinos gratis, pod wa-
runkiem że wchodzą z prawowitymi rodzicami".
Stary i dentysta z wolna zaciągali się cygarami. Nigdy nie
potrzebowali zbyt wielu słów, by się porozumieć, a tam, przy
ruinach Katedry, wiedzieli, że myślą o tym samym, na przy-
kład o signorze Kasandrze, chiromantce, która nigdy nie po-
sunęła się w swych przepowiedniach dalej, niż wieszcząc cho-
robę prostaty lub zwycięską miłość za górami, lecz zarazem
emanowała żałobą swego wdowieństwa i studziła rozpalone
namiętności.
- Martwiłem się o Almę Lamur - wyznał stary.
Alma Lamur, z makijażem przywołującym na myśl bladość
zmarłego w górach dziecka, poruszała się, użyczając swych ust
i całego ciała głosom nazbyt oddalonym i brutalnie postarzo-
nym przez rysy na płytach. Naprawdę nazywała się Leontina
Diaz i również była wdową. Jej wytarta, mocno wydekoltowa-
na suknia naszyta zielonymi cekinami przywoływała jednak
wspomnienie surowego żałobnego stroju, jaki przywdziała,
gdy została sama na świecie.
Jej mężczyzna, Elpidio da Silva, był garimpeiro, który na
własne nieszczęście znalazł bryłę złota. Rozpętała się wówczas
burza zawiści, która rozprzestrzeniła się poza granice trzech
krajów. Jeśli zaś bogactwo przyniosło mu jakieś korzyści, nale-
żały do nich bez wątpienia małżeńska przychylność Leontiny
Diaz oraz proteza zawierająca trzydzieści dwa zęby, które odbi-
jały blask pożądliwości każdego, kogo napotkał na swej dro-
dze, aż ciosy maczety zmazały mu wreszcie uśmiech z twarzy.
Owdowiała Leontina obawiała się, że składający kondolencje
nie uszanują jej czci jako świeżo upieczonej wdowy, nie chcia-
ła zatem narazić na uszczerbek pamięci małżonka, toteż spa-
kowała swoje rzeczy i przyłączywszy się do trupy cyrkowców,
dotarła do Katedry, by użyczyć swych zwiędłych ust głosom,
które dawniej, gdy była kobietą godną zazdrości, wyrywały
z jej piersi westchnienie.
- Billy'emu Rogersowi wypełniłem usta zębami z porcela-
ny i nigdy mi za to nie zapłacił - podsumował rozbawiony
dentysta.
Billy Rogers był Mulacikiem z Esmeraldas, który blagował,
zapewniając, że pochodzi z Nowego Orleanu. Cała jego sztuka
polegała na kilku próbach akrobacji na linie, które nie zawsze
mu wychodziły, oraz żonglerce półtuzinem zielonych papai
i taką samą liczbą butelek po fronterze. Naprawdę nazywał
się Teofilo Zamudio, a akrobację opanował, kiedy zatrudnio-
ny przez Texaco bujał się na sznurach ponad rzekami pełny-
mi piranii, instalując kolejki krzesełkowe, którymi następnie
mieli się przeprawiać na drugi brzeg inżynierowie od paliw,
huśtając się i srając po nogach ze strachu.
- Poprawiłeś też uśmiech pogromcy. Poczciwiec z ciebie,
co nie, doktorze? - rzekł stary.
Capitano Carlo Agosti nosił w duszy dwie prawdy całkowi-
te i jedną połowiczną. Nazywał się tak naprawdę i był jedy-
nym cudzoziemcem w obsadzie cyrku, a określenie capitano
wydawało się sympatyczne i pasowało doskonale do szpako-
watego sześćdziesięciolatka.
Do dżungli przybył przekonany, że niestworzone historie
przekazywane z ust do ust od czasów konkwisty mają w sobie
coś z prawdy. Miał nadzieję, że napotka owoce ze szmaragda-
mi zamiast pestek i ryby ze złotymi guzami między skrzela-
mi. Kiedy po piętnastu latach tułaczki po wilgotnych i gorą-
cych terenach pożółkł niczym Chińczyk z bajek dla dzieci,
dziąsła przeżarte miał szkorbutem, a kości rozchwierutane po
licznych atakach malarii, porzucił łopaty i sita poszukiwacza
fortuny i zajął się tresurą psa, którego nauczył rozmaitych
sztuczek. W ten sposób zarabiał na życie w nadbrzeżnych osa-
dach, tak też dotarł do Katedry.
Połowiczna prawda była taka, że nie miał niedzwiedzi z Ala-
ski, tylko jednego zwierzaka, starego i nękanego artretyz-
mem. Nabył go na licytacji zbankrutowanego cyrku w Iąuitos.
Podczas każdego przedstawienia niedzwiedz z nieobecnym
wyrazem pyska wspinał się na przyrządy i fikał kozły, być mo-
że rozmyślając o swej dalekiej ojczyznie, w której królowało
zimno. Tylko tam mógłby zapomnieć o osaczającej go gorącej
i mdlącej śmierci i o klapsach odbierających godność jego co-
raz bardziej wyliniałej brunatnej sierści.
Cienie popołudnia zawładnęły ruinami El Idilio. Stary od-
dalił się w kierunku dżungli i po niedługim czasie wrócił
z dwoma skalikurkami; skubał je z piór, podczas gdy denty-
sta rozpalał ogień. Jedli, patrząc na nieustający bieg rzeki, na
jęzory zielonej wody wyrywające deski ze zniszczonego po-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]