[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przełknęła ślinę i nie oglądając się za siebie zeszła z rampy. Drzwi się zamknęły.
Gdyby nie była obładowana taką ilością ciężkiego sprzętu, wiatr mógłby ją zdmuchnąć z
platformy lądowniczej. W ścianę procesora, tuż obok zacumowanego promu, wbudowano drzwi
olbrzymiej windy towarowej. Przyciski natychmiast zareagowały na dotyk palców. Mnóstwo tu
energii. Aż za dużo.
Kabina była pusta. Ripley weszła i wcisnęła guzik umieszczony obok litery "C". Sam dół,
siódmy poziom. Winda ruszyła.
Był to powolny zjazd. Windę przystosowano do dzwigania masywnych, ale delikatnych
ładunków, więc nie spieszyła się zanadto. Ripley stała, wsparta plecami o tylną ścianę i
obserwowała prostokątne światełka wskaznika poziomów. Gdy winda dotarła do trzewi procesora,
temperatura gwałtownie wzrosła. Zewsząd dochodził ryk tryskających gejzerów pary. Trudno było
oddychać.
Dzięki wolnej jezdzie miała czas, żeby się przebrać. Zrzuciła kurtkę, a bojową uprząż, którą
wzięła z magazynu na promie, nałożyła bezpośrednio na podkoszulkę. Odgarniając kosmyki
włosów lepiących się jej do szyi i czoła, szybko sprawdziła broń, amunicję i zgrabny bandolier z
wiązkami granatów na piersi. Odbezpieczyła miotacz płomieni i zerknęła na zbiornik z paliwem.
Był pełny. Magazynek wetknięty w osłonę zamka strzelby impulsowej również. Tym razem
pamiętała, że pierwszy nabój trzeba wprowadzić do lufy ręcznie.
Nerwowo pomacała wypchane kieszenie spodni, gdzie zmagazynowała zapas markerów i flar.
Sięgnęła do jednej z nich i wygrzebała zabezpieczony granat. Granat wyślizgnął się jej z rąk, upadł
na podłogę, odbił się jak piłka i zastygł w bezruchu. Rozdygotana podniosła go i wcisnęła do
kieszeni. Mimo szczegółowych wskazówek Hicksa była przerażająco świadoma faktu, że o
granatach, markerach, flarach i temu podobnych rzeczach wie tyle co nic.
Ale najbardziej ze wszystkiego dokuczało jej to, że po raz pierwszy od chwili, gdy wylądowali
na Acheronie, nikt jej nie towarzyszył. Była sama. Kompletnie sama. Na szczęście nie mogła o tym
zbyt długo myśleć, bo silniki windy zaczęły zmniejszać obroty.
Aagodny wstrząs i kabina osiadła na dnie szybu. Osłaniająca ją krata rozsunęła się na boki. Gdy
drzwi drgnęły, Ripley uniosła swój niezgrabny strzelbo-miotacz.
Ujrzała przed sobą pusty korytarz. Mrok rozpraszały lampki zasilania awaryjnego oraz
bladoróżowa poświata bijąca od pokaznych wybrzuszeń w grubym metalu. Z pękniętych rur
uchodziła z sykiem para. Nadwątlone i częściowo już zniszczone kable elektryczne sypały
kaskadami iskier. Przeciążona maszyneria dygotała, zgrzytała i zawodziła. Nadwerężone cięgła i
śruby płaczliwie jęczały. Ka-rank, ka-rank. Z daleka dochodziło głuche dudnienie jakiegoś po-
tężnego tłoka albo przekładni.
Spojrzała nerwowo w lewo, potem w prawo. Zciskała broń tak mocno, że aż zbielały jej kostki
u rąk. Nie miała hełmu wyposażonego w elastyczną osłonę na oczy, ale w tak wysokiej
temperaturze wbudowane w nią czujniki reagujące na podczerwień i tak na nic by się nie przydały.
Wyszła na korytarz. Wkroczyła w świat Piranesiego udrapowany wizjami Dantego.
Jak tylko pokonała pierwszy zakręt, natychmiast zauważyła ślady wskazujące na obecność
koszmarnych władców Acherona. Przewody i rury pokrywała żywicopodobna substancja, która
oblekała ściany i pięła się po nich ku wyższym poziomom, spajając wszystko w jedną gładką
całość, w pojedynczą komorę. Do miotacza Ripley przymocowała namiernik, który dostała od
Hicksa, i spoglądała na niego tak często, jak tylko śmiała. Detektor wciąż działał, wciąż wskazywał
jeden i ten sam cel.
W korytarzu zabrzmiał echem czyjś głos. Ripley drgnęła. Głos był spokojny, silny i sztuczny.
- Uwaga. Niebezpieczeństwo. Cały personel musi natychmiast opuścić zagrożony obszar i w
ciągu czternastu minut dotrzeć do strefy bezpiecznej.
Detektor nieustannie odbierał elektroniczne impulsy, przetwarzał je i podawał dokładny
kierunek marszu oraz odległość od celu.
Szła i co chwilę mrugała, usiłując spędzić z oczu ciężkie krople potu. Wokół kłębiła się para i
widzialność drastycznie spadła. Migające światła alarmowe wyłowiły z niebytu tunel krzyżujący się
z jej korytarzem.
Jakiś ruch. Błyskawiczny obrót ciała i miotacz rzygnął strugą ognia, unicestwiając
wyimaginowanego demona. Nie, niczego tam nie było. A jeśli wyczują gorący podmuch...? Nie
miała czasu zawracać sobie głowy gdybaniem i domysłami. Ruszyła dalej, próbując opanować
drżenie rąk, gdy spoglądała na wskaznik detektora.
Zeszła na niższy poziom.
W ścianach wokół niej tkwiły upiorne, kościste kształty: ciała nieszczęsnych kolonistów, którzy
zostali tu przywleczeni, by służyć jako bezbronni nosiciele dla żarłocznych embrionów. Ich
obleczone żywicą sylwetki lśniły jak owady zatopione w kropli bursztynu. Sygnał namiernika
skierował Ripley w lewo. Musiała się schylić, żeby przejść pod jakimś nawisem.
Pamiętała, żeby przy każdym zakręcie i przy każdym skrzyżowaniu zostawiać na podłodze
zapalony marker. Bez markerów w labiryncie podziemnych korytarzy łatwo mogła się zgubić i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]