[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- To nie ja wpędziłem firmę w kłopoty! To twoja zasługa! Miałem nadzie-
ję, że Cossack to szansa na przyszłość. A teraz wszyscy, nie tylko ja, znaj-
dziemy się na ulicy! Przez ciebie i twoją pazerność!
O'Brien nigdy dotąd nie widział Bousakisa tak zdenerwowanego. Zawsze
uważał go za przykład filozoficznego Greka, chociaż jego kontakt z filozofią
wielkich Greków ograniczał się do słuchania Nany Mouskouri. Wyjął chus-
teczkę, wytarł nos; potrafił docenić wartość chwili milczenia.
- Stało się - powiedział w końcu. - Czego spodziewasz się po mnie? Mam
cofnąć czas?
- Nie - odparł Bousakis. - Dasz mi pakiet kontrolny Cossack Holdings.
Bank padnie, ale resztę mogę uratować. Chcę mieć kontrolę nad tym.
O'Brien siedział nieporuszony. Zmagania w świecie biznesu zahartowały
go w tego typu pojedynkach. Ręka pod biurkiem zacisnęła się w pięść.
120
- To mnóstwo pieniędzy. Przed chwilą płakałeś, że wylecisz na bruk?
Bousakis poprawił się w fotelu.
- Nie chcę pieniędzy na własność. Chcę kontroli nad nimi. Będę ciągnął
to, co uda się uratować, a ty będziesz mógł skorzystać z tego, kiedy wyjdziesz
z więzienia.
- NKK nie zgodzi się na taką transakcję w momencie, kiedy toczy się
śledztwo.
- Zgodzą się, jeśli zapewnimy, że drobni posiadacze akcji odzyskają swoje
pieniądze. Możemy to zagwarantować.
- Możemy? Kto? Kogo masz na myśli?
- Nie mogę ci teraz powiedzieć. Nazwijmy to twoją opozycją.
- O! Takich mi nie brakuje. Praktycznie całe miasto. Dlaczego czekałeś z
tym tak długo?
- Starałem się być lojalny. To leży w naturze Greków.
- Naprawdę? Irlandczycy twierdzą, że to ich domena. Jak widać mamy coś
wspólnego. - Odwrócił się w kierunku wielkiego okna, spoglądając na biurow-
ce strzelające wysoko w niebo.
Patrzył gdzieś w przestrzeń przez dłuższy czas myśląc zapewne o propozy-
cji, którą otrzymał przed chwilą.
- Pomyślę o tym George - powiedział nie odwracając się od okna. Oferta...
- przerwał mu trzask fotela. Bousakis podniósł się i bez słowa opuścił pokój.
O'Brien stał nadal przy oknie, kiedy nagle po przeciwnej stronie ulicy za-
uważył człowieka, który najwyrazniej przyglądał mu się z zainteresowaniem.
Przerażony, odskoczył od okna wciskając natychmiast guzik automatu zacią-
gającego zasłony.
Czy wszyscy w tym mieście chcą mojej śmierci? - pomyślał ze zgrozą.
Dzwonek telefonu poderwał go na równe nogi. Odetchnął głęboko, zanim
podniósł słuchawkę. Usłyszał głos Malone'a.
- Co u ciebie? Jak minął dzień?
- Strasznie. A ty? Czynisz postępy?
- Niewielkie. Wracasz do hotelu?
- Nie, mam tu trochę pracy. Potem jadę prosto na spotkanie.
- Brian?
121
- Tak?
- Uważaj na siebie. Nie wystawiaj się na cel.
Odłożył słuchawkę z dziwną świadomością, że pierwszy raz od dłuższego
czasu, ktoś poza Anitą nie życzył mu zle. Może była to nawet szansa na przy-
jazń. Szkoda tylko, że ta szansa, podobnie jak miłość, pojawiła się tak pózno.
2.
Danforth żałował, że nie założył płaszcza. Chłód dawał mu się we znaki.
Siedział zdenerwowany na szerokiej werandzie domu Aldwycha próbując
wyjaśnić mu zaistniałą sytuację.
- Dzwoniłem do ciebie natychmiast, kiedy tylko dowiedziałem się, że od-
kryli powiązania pomiędzy Gottim i Debbsem.
- Kim jest ten facet, który próbuje dopaść O'Briena?
- Były kadet. Nazywa się Blizzard.
- Wiecie, gdzie on się podziewa?
- Nie wiemy nawet kim on teraz jest.
Aldwych spojrzał z dezaprobatą. Nigdy nie miał dobrego zdania o policji,
chociażby dlatego, że nie potrafiła dobrać się do niego samego. Owszem,
aresztowano go parę razy, ale udowodnienie czegokolwiek i postawienie go
przed sądem przekraczało już ich możliwości.
- Mogę w czymś pomóc? Wysłać paru ludzi na poszukiwania?
- Gdzie mieliby zacząć, Jack? Nie - Danforth potrząsnął głową. - Najlep-
szy człowiek w departamencie ma to w swoich rękach i nic. A on sam jest na
liście do odstrzału. Scobie Malone, znasz go.
Aldwych sączył wolno whisky. Podciągnął kołnierz swetra; lubił siedzieć
tak wieczorami, ale ostatnio i jego kości zaczęły odczuwać chłód.
- Tak, znam go, miły facet. Ale jeśli coś znajdzie, będziemy musieli mu
przeszkodzić.
- Co masz na myśli? - Danforth zakaszlał, jakby zakrztusił się whisky.
122
- Musimy zacząć działać. Słyszałem, że O'Brien jest gotów pójść na układ.
To może być dla nas niebezpieczne.
- Nas? - Danforth był na krawędzi kolejnego ataku kaszlu.
Aldwych uśmiechnął się.
- Nie ty, Harry. Ja i moje towarzystwo.
- Skąd masz te informacje, Jack?
- Harry, nic nie jest tajemnicą w tym kraju. Mamy najbardziej paplające
gęby w świecie. Zawsze znajdzie się taki, co lubi się pochwalić, że wie.
- Ciekawe, że nigdy nie słyszałem o przeciekach ze spotkań, które ty od-
bywasz.
- My jesteśmy inni, Harry. Nie ma wśród nas polityków. Oni tylko dla nas
pracują. Tak jak ty.
Danforth odstawił szklankę i podniósł się. - Masz miły dom, Jack. Dlacze-
go czasem nie pomieszkasz w środku?
Aldwych roześmiał się. - Kupiłem ten plac ze względu na widok. Będę sie-
dział wewnątrz, kiedy oślepnę.
Danforth spojrzał ze zdziwieniem. - Tracisz wzrok?
Aldwych roześmiał się głośno. - Nie. Umrę tutaj, ale jeszcze nieprędko. O
ile O'Brien nie wygada za dużo i nie będą mnie chcieli wysłać za kratki. Co
zrobisz, Harry, jeśli przyślą cię po mnie?
- Popełnię samobójstwo - powiedział Danforth traktując to jako dobry żart.
- W porządku. Popełnimy je obaj. Ty możesz być pierwszy.
Kiedy Danforth odjechał, Aldwych wszedł do domu i usiadł przy kominku.
Z sypialni na piętrze dochodziły dzwięki telewizora. Jego żona, Shril potrafiła
namiętnie oglądać wszystko, co tylko pokazywano. Ogólnie rzecz biorąc, nie
była głupią kobietą i zdawała sobie sprawę z tego, w jakim świecie żyją. Wie-
działa, w jaki sposób Jack dorobił się wielkich pieniędzy. Tolerowała to pod
jednym warunkiem: Jack junior ma być wychowany na uczciwego człowieka.
Z dala od wszystkich interesów ojca. Jak dotąd cel swój osiągnęła.
Aldwych znał swoje miejsce. Próbował dowiedzieć się czegoś więcej o ży-
ciu, czytając opowieści o wielkich ludziach. Podziwiał postacie Churchilla,
123
de Gaulle'a. Odbył parę podróży do Europy. Zauważył jedną ciekawą rzecz:
wszystkie budowle publiczne miały balkony wychodzące na wielkie place.
Europejscy politycy mieli możliwość przemawiania do wielkich tłumów. W
Australii jest inaczej. Politycy są innego formatu, są jakby na poziomie ziemi.
Oczywiście, istnieje telewizja, ale to nie jest to samo. Nie poczujesz dreszczy-
ku, kiedy premier apeluje o krew pot i łzy. Powiesz sobie, że powinien zwrócić
się do Czerwonego Krzyża i sięgniesz do lodówki po kolejne piwo.
Zapalone nagle światło niemal go oślepiło. W drzwiach stał Jack junior.
- O co chodzi, Jack?
- George Bousakis chce się z tobą widzieć.
3.
O'Brien z trudem przekonał Ralpha Shada odpowiedzialnego za jego bez-
pieczeństwo, że ma pozwolenie Malone'a na samotny wypad. Natomiast kie- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl