[ Pobierz całość w formacie PDF ]

prezesem banku jak i człowiekiem niezrównoważonym psychicznie. Nie wierzę również w
tak zwane złe nasienie. Mówimy o chorobie, Ben. Tę chorobę wywołuje pewna chemiczna
reakcja w mózgu, która prowadzi w końcu do jego destrukcji - tak sądzi coraz więcej lekarzy.
Przeszliśmy długą drogę od czasów, kiedy to demony brały nas w swoje posiadanie. Jeszcze
sześćdziesiąt lat temu schizofrenię leczono wyrywaniem zęba. Pózniej stosowano zastrzyki z
końskiego serum i lewatywę. A teraz, w końcu XX wieku, wciąż szukamy po omacku.
Cokolwiek niszczy jego psychikę, potrzebuje on natychmiastowej pomocy. Tak jak Josh i tak
samo jak Joey.
- Ale nie przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny - powiedział bezbarwnie. -
Musisz poczekać, aż będzie przygotowana cała dokumentacja. A może w ogóle nie zechce
ciebie widzieć.
- Myślałam nad tym. Jednak uważam, że będzie chciał.
- Chwilowo, dopóki go nie dostaniemy, nie ma to żadnego znaczenia.
Kiedy rozległo się pukanie, ręka Bena wolno powędrowała w stronę broni. Jego ramię
wciąż jeszcze było sztywne, ale mógł się nim posługiwać i bez problemu władał swoim Police
Special. Podszedł do drzwi i zatrzymał się tuż obok.
- Zapytaj kto to - powiedział, a gdy ruszyła w jego stronę, podniósł rękę, wstrzymując
ją. - Nie, zapytaj stamtąd. Nie stawaj naprzeciwko drzwi. - I chociaż wątpił, aby narzędzie
zbrodni, jakim do tej pory był humerał, przemieniło się nagle w kulę, nie chciał ryzykować.
- Kto tam?
- Detektyw Pilomento.
Rozpoznając głos, Ben odwrócił się i otworzył drzwi.
- Paris. - Pilomento strzepnął śnieg z butów, zanim wszedł do środka. - Drogi zupełnie
zasypane. Warstwa śniegu ma już przynajmniej piętnaście centymetrów. Dzień dobry, pani
doktor.
- Witam pana. Proszę o płaszcz.
- Dzięki. Trochę mrozno na zewnątrz - odezwał się do Bena. Mullendore zajął
stanowisko od frontu. Mam nadzieję, że ma na sobie długie kalesony.
Nie oglądaj za dużo telewizji. - Ben sięgnął po płaszcz, jeszcze raz obrzucając
uważnym spojrzeniem pokój. Było tu tylko jedno wejście, a Pilomento nigdy nie będzie dalej
od Tess niż parę metrów. A jednak kiedy wkładał płaszcz, wcale nie był spokojny. - Będę w
ciągłym kontakcie z całą naszą grupą. Może byś poszedł do kuchni i nalał sobie trochę kawy?
- Dzięki. Właśnie kiedy tu jechałem, wypiłem jedną w samochodzie.
- To wypij jeszcze jedną.
- Po co? - Spojrzał na Bena i Tess. - No tak, oczywiście. - Pilomento poświstując
przez zęby wyszedł z pokoju.
- To nie było zbyt grzeczne, ale nie mam do ciebie o to pretensji śmiejąc się cichutko,
Tess przytuliła się do Bena. - Uważaj na siebie.
- Mam w tym ogromną wprawę. Przekonam się, czy ty masz ją również. - Przyciągnął
ją do siebie. Pocałunek zdawał się trwać bez końca, jakby nie mogli się od siebie oderwać. -
Zaczeka na mnie pani, pani doktor?
- Możesz na mnie liczyć. Zadzwonisz, jeśli... jeśli cokolwiek się stanie?
- Możesz na mnie liczyć. - Ujmując jej twarz w swoje ręce, przytrzymał ją na moment,
po czym pocałował w czoło. - Jesteś taka piękna.
Błysk zdziwienia w jej oczach sprawił, iż nagle zdał sobie sprawę, że będąc z nią
nigdy nie uciekał się do zręcznych komplementów, tak jak to czynił w przypadku innych
kobiet. Poczuł się trochę niewyraznie i aby ukryć zakłopotanie, chwilę bawił się jej włosami.
W końcu ruszył do wyjścia.
- Zamknij dobrze drzwi.
Zatrzasnął je za sobą, ale nie mógł pozbyć się uczucia, iż nie wszystko potoczy się tak,
jak zostało zaplanowane.
Kilka godzin pózniej Ben siedział skulony w mustangu, obserwując budynek Tess.
Dwójka dzieciaków coś tam jeszcze robiła przy dopiero co postawionym bałwanie. Ben
zastanawiał się, czy ich ojciec wiedział, że wzięły jego filcowy kapelusz. Czas mijał bardzo
wolno, wolniej, niż się tego spodziewał.
- Dni wciąż stają się krótsze - rzucił Ed.
Rozwalony na miejscu dla pasażera, ubrany w ciepłą bieliznę, sztruksy, flanelową
koszulę, sweter i futrzaną kurtkę z kapturem, wyglądał jak niedzwiedz. Zimno przeniknęło
przez obuwie Bena i jego nogi dawno już były bez czucia.
- A oto i Pilomento.
Detektyw wyszedł z budynku, zatrzymał się na chwilę na chodniku i postawił kołnierz
płaszcza. To był umówiony znak, że Lowenstein jest już w środku i że wszystko idzie zgodnie
z planem. Mięśnie Bena trochę się odprężyły.
- Widzisz. Wszystko u niej w porządku. - Ed rozprostował się trochę i rozpoczął
izometryczne ćwiczenia, aby nie zdrętwiały mu nogi. Lowenstein jest w stanie zatrzymać całą
armię.
- On nie ruszy przed zapadnięciem zmroku. - Ben, obawiając się, że mógłby zmarznąć,
gdyby zbyt długo siedział przy uchylonym oknie, zamiast na papierosa, którego w tej chwili
tak bardzo potrzebował, zdecydował się na batonik Milky Way.
- Wiesz, co ten cukier robi ze szkliwem na twoich zębach? - Nigdy nie rezygnując z
walki, Ed wyciągnął małe plastikowe opakowanie. W środku była domowej roboty
mieszanka, składająca się z rodzynek, daktyli, świeżych orzeszków oraz płatków zbożowych.
Porcja z powodzeniem wystarczająca na dwie osoby. - Musisz w końcu przestawić się na inną
dietę.
Ben z upodobaniem zagłębił zęby w batoniku czekoladowym.
- Kiedy nas zastąpi Roderick, w drodze powrotnej zatrzymamy się przy Burger Kingu.
Ja wezmę whooppera.
- Proszę, nie zaczynaj właśnie wtedy, kiedy ja jem. Gdyby Roderick, Bigsby i połowa
posterunku przestrzegała właściwej diety, z pewnością nie powaliłaby ich grypa.
- Ja jednak się nie rozchorowałem - powiedział Ben, z apetytem zajadając czekoladkę.
- Masz szczęście. Ale zanim dojdziesz do czterdziestki, twój organizm ogłosi bunt. I to
wcale nie będzie przyjemne. A to co znowu? - Ed wyprostował się, przyglądając się
mężczyznie po przeciwnej stronie ulicy. Jego długi czarny płaszcz był zapięty aż pod szyję.
Szedł wolnym krokiem. Zbyt wolnym, zbyt ostrożnym.
Obydwaj detektywi, trzymając jedną rękę na pistolecie, a drugą na klamce drzwi,
czekali na rozwój wypadków. Nagle obserwowany osobnik zaczął biec. Ben zdążył już
otworzyć drzwi samochodu, kiedy mężczyzna chwycił jedną z dziewczynek bawiących się w
śniegu i podrzucił ją wysoko w górę.
- Tata!
Ben cofnął się do samochodu i odetchnął z ulgą. Czując się głupio, odwrócił się do
Eda.
- Jesteś tak samo spięty jak ja.
- Lubię ją. Cieszę się, że zdecydowałeś się zaryzykować i zjeść indyka z jej
dziadkiem.
- Opowiedziałem jej o Joshu.
Ed tak wysoko uniósł brwi, że aż zginęły pod marynarską czapką, którą głęboko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl