[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zaatakowal, nie skrócil dystansu, poszedl znowu w pólkole, okrazajac go.
- Aha - wycedzil Levecque, prostujac sie. - Przedluzamy zabawe? Czemu nie. Nigdy dosc dobrej
zabawy!
Skoczyl, zawirowal, uderzyl, raz, drugi, trzeci, w szybkim rytmie - górne ciecie mieczem i
natychmiast, od lewej, plaski, koszacy cios sztyletu. Wiedzmin nie zaklócal rytmu - parowal,
odskakiwal i znowu szedl pólkolem, zmuszajac zabójce do obracania sie. Levecque cofnal sie
nagle, ruszyl pólkolem w przeciwnym kierunku.
- Kazda zabawa - syknal przez zacisniete zeby - musi miec swój koniec. Co powiesz na jedno
uderzenie, spryciarzu? Jedno uderzenie, a potem zestrzelimy z drzewa twojego bekarta. Co ty na
to?
Geralt widzial, ze Levecque obserwuje swój cien, ze czeka, az cien dosiegnie przeciwnika, dajac
znac, ze ten ma slonce w oczy. Zaprzestal krazenia, by ulatwic zabójcy zadanie.
I zwezil zrenice w pionowe szpareczki, dwie waziutkie kreski.
Aby zachowac pozory, zmarszczyl lekko twarz, udajac oslepionego.
Levecque skoczyl, zawirowal, utrzymujac równowage reka ze sztyletem wyciagnieta w bok,
uderzyl z niemozliwego wrecz wygiecia przegubu, z dolu, mierzac w krocze. Geralt wyprysnal
do przodu, obrócil sie, odbil cios, wyginajac ramie i przegub równie niemozliwie, odrzucil
zabójce impetem parady i chlasnal go, koncem klingi, przez lewy policzek. Levecque zatoczyl
sie, chwytajac za twarz. Wiedzmin wykrecil sie w pólobrót, przerzucil ciezar ciala na lewa noge i
krótkim ciosem rozrabal mu tetnice szyjna. Levecque skulil sie, broczac krwia, upadl na kolana,
zgial sie i zaryl twarza w piach.
Geralt powoli obrócil sie w strone Junghansa. Ten, wykrzywiajac pomarszczona twarz we
wsciekly grymas, wymierzyl z luku. Wiedzmin pochylil sie, ujmujac miecz oburacz. Pozostali
zoldacy równiez uniesli luki, w gluchej ciszy.
- Na co czekacie! - ryknal lesnik. - Szyc! Szyc w nie...
Potknal sie, zachwial, podreptal do przodu i upadl na twarz, z karku sterczala mu strzala. Strzala
miala na brzechwie pregowane pióra z lotek kury bazanta barwione na zólto w wywarze z kory.
Strzaly lecialy ze swistem i sykiem po dlugich, plaskich parabolach od strony czarnej sciany lasu.
Lecialy pozornie wolno i spokojnie, szumiac piórami, i wydawalo sie, ze nabieraja pedu i sily
dopiero uderzajac w cele. A uderzaly bezblednie, koszac nastrogskich najemników, zwalajac ich
w piasek drogi, bezwladnych i scietych, niby slóneczniki uderzone kijem.
Ci, którzy przezyli, runeli ku koniom, potracajac sie nawzajem. Strzaly nie przestawaly
swiszczec, dosiegaly ich w biegu, dopadaly na kulbakach. Tylko trzech zdolalo poderwac konie
do galopu i ruszyc, wrzeszczac, krwawiac ostrogami boki wierzchowców. Ale i ci nie ujechali
daleko.
Las zamknal, zablokowal droge. Nagle nie bylo juz skapanego w sloncu, piaszczystego goscinca.
Byla zwarta, nieprzebita sciana czarnych pni.
Najemnicy spieli konie, przerazeni i oslupiali, usilowali zawrócic, ale strzaly lecialy bezustannie.
I dosiegaly ich, zwalaly z siodel wsród tupu i rzenia koni, wsród wrzasku.
A potem zrobilo sie cicho.
Zamykajaca gosciniec sciana lasu zamrugala, zamazala sie, zaswiecila teczowo i znikla. Znowu
widac bylo droge, a na drodze stal siwy kon, a na siwym koniu siedzial jezdziec - potezny, z
plowa, miotlowata broda, w kubraku z foczej skóry przepasanym na skos szarfa z kraciastej
welny.
Siwy kon, odwracajac leb i gryzac wedzidlo, postapil do przodu, wysoko podnoszac przednie
kopyta, chrapiac i boczac sie na trupy, na zapach krwi. Jezdziec, wyprostowany w siodle, uniósl
reke i nagly poryw wiatru uderzyl po galeziach drzew.
Z zarosli na oddalonych skraju lasu wylonily sie male sylwetki w obcislych strojach
kombinowanych z zieleni i brazu, o twarzach pasiastych od smug wymalowanych lupina orzecha.
- Ceádmil, Wedd Brokilone! - zawolal jezdziec. - Fáill, Aná Woedwedd!
- Fáill! - glos od lasu niby powiew wiatru.
Zielonobrunatne sylwetki zaczely znikac, jedna po drugiej, roztapiac sie wsród gestwiny boru.
Zostala tylko jedna o rozwianych wlosach w kolorze miodu. Ta postapila kilka kroków, zblizyla
sie.
- Va fáill, Gwynbleidd! - zawolala, podchodzac jeszcze blizej.
- Zegnaj, Mona - powiedzial wiedzmin. - Nie zapomne cie.
- Zapomnij - odrzekla twardo, poprawiajac kolczan na plecach. - Nie ma Mony. Mona to byl sen.
Jestem Braenn. Braenn z Brokilonu.
Jeszcze raz pomachala mu reka. I znikla.
Wiedzmin odwrócil sie.
- Myszowór - powiedzial, patrzac na jezdzca na siwym koniu.
- Geralt - kiwnal glowa jezdziec, mierzac go zimnym wzrokiem. - Interesujace spotkanie. Ale
zacznijmy od rzeczy najwazniejszych. Gdzie jest Ciri?
- Tu! - wrzasnela dziewczynka, calkowicie skryta w listowiu. - Czy moge juz zejsc?
- Mozesz - powiedzial wiedzmin.
- Ale nie wiem jak!
- Tak samo jak wlazlas, tylko odwrotnie.
- Boje sie! Jestem na samym czubku!
- Zlaz, mówie! Mamy ze soba do porozmawiania, moja panno!
- Niby o czym?
- Dlaczego, do cholery, wlazlas tam, zamiast uciekac w las? Ucieklbym za toba, nie musialbym...
Ach, zaraza. Zlaz!
- Zrobilam jak kot w bajce! Cokolwiek zrobie, to zaraz zle! Dlaczego, chcialabym wiedziec?
- Ja tez - powiedzial druid, zsiadajac z konia - chcialbym to wiedziec. I twoja babka, królowa
Calanthe, tez chcialaby to wiedziec. Dalej, zlaz, ksiezniczko.
Z drzewa posypaly sie liscie i suche galazki. Potem rozlegl sie ostry trzask rwanej tkaniny, a na
koniec objawila sie Ciri, zjezdzajaca okrakiem po pniu. Zamiast kapturka przy kubraczku miala
malowniczy strzep.
- Wuj Myszowór!
- We wlasnej osobie - druid objal, przytulil dziewczynke.
- Babka cie przyslala? Wuju? Bardzo sie martwi?
- Nie bardzo - usmiechnal sie Myszowór. - Zbyt zajeta jest moczeniem rózeg. Droga do Cintry,
Ciri, zajmie nam troche czasu. Poswiec go na wymyslenie wyjasnienia dla twoich uczynków.
Powinno to byc, jesli zechcesz skorzystac z mojej rady, bardzo krótkie i rzeczowe wyjasnienie.
Takie, które mozna wyglosic bardzo, bardzo szybko. A i tak sadze, ze koncówke przyjdzie ci [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl