[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przeszedł obok obojętnie, popchnęła ją do działania.
Znów weszła w cień. Z tej odległości wydawało się, że dyszenie
całkowicie ustało. Może stworzenie bało się jej i - poczytując zbliżenie się jako
agresję - przygotowało się do ostatecznej obrony? Zapewniając sobie odwrót
przed pazurami i zębami, rozsunęła gałązki i zerknęła przez plątaninę konarów.
Pierwsze wrażenie nie dotyczyło wzroku czy słuchu, lecz powonienia: gorzko-
słodka woń, nawet przyjemna, której zródłem było stojące z boku blade
stworzenie, teraz wyłaniające się z mroku i wpatrujące w jej szeroko otwarte
oczy. Młode zwierzę, jak przypuszczała, ale gatunku nie była w stanie określić.
Może jakiś dziki kot, ale futerko zwierzęcia przypominało bardziej jelenia.
Patrzyło na nią ostrożnie, a szyja z trudem dzwigała ciężar delikatnie
zarysowanej głowy. Nawet gdy odwzajemniła mu spojrzenie, wydawało się
całkowicie zrezygnowane. Zamknęło oczy i opuściło głowę na ziemię.
Sprężystość gałęzi utrudniała dalsze podejście. Zamiast usiłować je
odgiąć, zaczęła je łamać, aby dostać się do umierającego stworzenia. Drzewo
zachowywało się jak żywe, walczyło. W połowie drogi przez gąszcz jakaś
szczególnie oporna gałąz uderzyła ją w twarz z taką siłą, że krzyknęła z bólu.
Przyłożyła dłoń do policzka.
Skóra aż do prawego kącika ust została rozcięta. Ocierając krew,
zaatakowała gałąz z jeszcze większym wigorem, docierając wreszcie na
wyciągnięcie ręki do zwierzęcia. Niemal nie reagowało na dotyk; oczy
zatrzepotały przez chwilę, gdy pogładziła mu bok, a potem znów się zamknęły.
Nie mogła dostrzec żadnej rany, ale ciało pod jej dłońmi było rozpalone i
dygotało.
Gdy zmagała się, by je podnieść, zwierzę zaczęło oddawać mocz,
posiusiało jej ręce i bluzkę, ale nie przejmowała się tym, trzymając ciężar. Poza
spazmami przebiegającymi system nerwowy zwierzęcia, w mięśniach nie
zostało ani krzty siły. Kończyny zwisały bezwładnie, głowa tak samo. Tylko
zapach, który poznała na początku, zachował jeszcze jakąś moc, nawet jakby
większą, w miarę zbliżania się końca.
Coś jak westchnienie dobiegło jej uszu. Zamarła.
Znów ten dzwięk. Wyszła z cienia wiecznie zielonego listowia, niosąc
umierające zwierzę. Gdy światło słoneczne padło na stworzenie, zareagowało
tak gwałtownie, że całkowicie zadało kłam swojej słabości, machając szaleńczo
kończynami. Wróciła do cienia, przy czym to raczej instynkt niż rozumowa
analiza podpowiedział jej, że to promienie słoneczne wywołały tę reakcję.
Dopiero wtedy spojrzała w kierunku, skąd dobiegał szloch. Drzwi jednego z
mauzoleów położonych dalej przy tej alejce - masywnej budowli z popękanego
marmuru - stały uchylone, a w słupie ciemności za nimi mogła niewyraznie do-
strzec ludzką postać. Niewyraznie, bo była ubrana na czarno i chyba w woalce.
Nie pojmowała sensu wydarzeń. Umierające zwierzę, męczone przez
światło; szlochająca kobieta - z pewnością kobieta - w drzwiach, ubrana jak
żałobnica. Jak to wszystko skojarzyć?
- Kim pani jest?! - zawołała.
%7łałobnica jak gdyby cofnęła się w cień, gdy ją zagadnięto, potem
pożałowała tego ruchu i znów zbliżyła się do otwartych drzwi, z takim jednak
wahaniem, że jasny stawał się związek między zwierzęciem i kobietą.
Ona też boi się słońca - pomyślała Lori. Należeli do siebie, zwierzę i
żałobnica, kobieta szlochająca za stworzeniem, które Lori trzymała na rękach.
Spojrzała na chodnik rozciągający się od miejsca, gdzie stała - do
mauzoleum. Czy zdołałaby dotrzeć do grobu, nie wychodząc na słońce i nie
przyspieszając tym samym zgonu zwierzęcia? Może i tak, przy zachowaniu
ostrożności. Planując sobie trasę, zaczęła posuwać się do mauzoleum,
używając plam cienia jako miejsc postoju. Nie spoglądała na drzwi, całą uwagę
skupiając na chronieniu zwierzęcia przed światłem, a jednak czuła obecność
żałobnicy i jej chęć, by szła dalej. Raz kobieta odezwała się - nie słowami, lecz
jakimś cichym dzwiękiem, tak jak ucisza się dziecko w kołysce, skierowanym
nie do Lori, lecz do umierającego zwierzęcia.
Znalazłszy się o trzy czy cztery jardy od drzwi mauzoleum, Lori ośmieliła
się podnieść wzrok. Kobieta w drzwiach nie mogła dłużej zachować
cierpliwości. Wychyliła się ze swego schronienia, a szata jej zsunęła się na
plecy, odsłaniając ramiona i wystawiając ciało na słońce. Biała skóra-jak lód,
jak papier - ale tylko przez chwilę. Gdy palce wyciągnęły się, by uwolnić Lori od
jej ciężaru, pociemniały i spuchły, jak gdyby nagle zostały stłuczone. %7łałobnicy
wydała okrzyk bólu i niemal wpadła z powrotem do grobu, gdy cofnęła
ramiona, lecz skóra popękała i smugi ciała, żółtawe jak pyłek kwiatowy,
wybuchły jej z palców i spadły w promieniach słońca na patio.
W sekundę pózniej Lori znalazła się przy drzwiach, a potem za nimi, w
bezpiecznej ciemności. To pomieszczenie było zaledwie przedpokojem. Dwoje
drzwi prowadziło dalej: jedne do swego rodzaju kaplicy, drugie pod ziemię.
Kobieta w żałobie stała przy tych drugich drzwiach, otwartych, jak najdalej od
porażającego światła. W pośpiechu zgubiła woalkę. Twarz pod spodem miała
pięknie ukształtowane kości, tak szczupłe, że grożące uszkodzeniem, co
podkreślało jeszcze wyraz jej oczu, odbijające, nawet w najmroczniejszym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl