[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zamówiłeś?
Ojcu krzyż i ksiądz był niepotrzebny, mnie też nie, ale na prośbę matki -
załatwiłem i to.
Gdy całą rodziną pojechaliśmy do szpitala na wyprowadzenie zwłok, było tam
już dużo robotników z fabryki, którzy zwolnili się z pracy, by być na pogrzebie. Byli
robotnicy z fabryki, w której pracował przez ostatni rok, i z tej, w której przepracował
poprzednio kilkanaście lat. Przynieśli wieńce z czerwonych róż, a gdy już formował
się kondukt pogrzebowy, rozwinięto przed karawanem duże czerwone sztandary
fabryczne. Więc szły w kolejności sztandary, krzyż, karawan i ludzie. Za karawanem
najbliższa rodzina: mój starszy brat (przyjechał na pogrzeb z wojska), bratowa, siostra
i ja. Matka rozchorowała się, więc jechała dorożką na końcu. Kondukt szedł
Krakowskim Przedmieściem, Nowym Zwiatem, Alejami Ujazdowskimi,
Belwederską, Chełmską, Czerniakowską - razem kilka kilometrów. Na Belwederskiej
i Chełmskiej przy każdej przecznicy czekały grupy ludzi, którzy dołączali się do
pochodu. To znajomi ż dzielnicy. Ojca znali prawie wszyscy.
Przy rogu Czerniakowskiej dołączyli się moi koledzy z Wojtówki. Było ich
kilkunastu. Szli chodnikiem, w małych kraciastych czapkach nasuniętych na oczy, z
czerwonymi apaszkami na szyjach, z rękami w kieszeniach.
W ten sposób doszliśmy do kościoła na Czerniakowie. Od kościoła do
cmentarza pozostało nie więcej niż trzysta metrów. Kondukt zatrzymał się przed
kościołem. Wyszedł ksiądz. Odmówił formułki pogrzebowe, pokropił trumnę - i
stoimy już kilka minut, a kondukt nie rusza z miejsca. Wreszcie zbliżył się do nas
robociarz - jeden z tych od sztandarów - i pyta, kto tu ma prawo decydowania o
wszystkim.
- Czy pan? - zwrócił się do starszego brata.
- Nie, brat - odpowiedział Wacek wskazując na mnie. Miałem wtedy
dwadzieścia lat.
- Trzeba zdecydować, kto ma iść z pogrzebem: ksiądz czy sztandary. Ksiądz
powiedział, że pójdzie tylko wtedy, jeśli odejdą sztandary.
- Nie chce iść za pieniądze taki kawałek drogi? To licho z nim, niech nie idzie.
Pójdą sztandary - powiedziałem bez namysłu.
Usłyszałem za sobą gwar rozmów. To robotnicy komentowali sytuację. Na
chodniku stała grupa chłopaków z Wojtówki. Jeden z nich podszedł i trąciwszy mnie
łokciem powiedział po cichu:
- Mrugnij tylko na chłopaków, że się zgadzasz. Chłopaki chcą go brać siłą
albo go tu na ulicy obedrą z tych jego świętych ciuchów. No, mrugnij tylko, chłopaki
czekają, bo bez twojej zgody nie chcą nic robić - namawia mnie kolega.
- Dajcie spokój, niech go... Nie chce iść, niech nie idzie. To przecież pogrzeb
ojca, więc niech odbędzie się w spokoju.
Kondukt znów ruszył.
Szedłem na cmentarz i myślałem: Robotnikiem wolno ci być, ale nie należy
tego zaznaczać nawet po śmierci, bo dusza zbawiona nie będzie... Przecież to
sztandary robotnicze, fabryczne, pod którymi stoją robotnicy o różnych
przekonaniach politycznych, wierzący i niewierzący. Poraził go tylko, jak byka,
czerwony kolor .
Gdy wracałem z pogrzebu, wciąż ta sprawa wierciła mi w mózgu. Przecież dla
ludzi wierzących to by był wielki problem - z kim pójść? Z Bogiem czy z
robotniczymi sztandarami?
Od tej chwili nie cierpiałem księży.
Wieczorem sąsiad, granatowy policjant, mówił mi, że zrobiłem zle, każąc iść
sztandarom.
- Ksiądz powinien iść. Ja bym wybrał księdza.
Oto jeszcze jeden z tej samej ferajny - pomyślałem, a głośno powiedziałem:
- To już jak pan umrze, wtedy pójdzie ksiądz. O sztandary niech się pan nie
martwi, do pana na pogrzeb nie przyjdą.
OSTATNIE SAOWO DO DRAKI
W niedzielę z rana przyszedł do mnie Mały. Ubrałem się, szybko zjadłem
śniadanie i poszliśmy na zbiórkę . Niedzielna zbiórka młodzieży odbywała się przed
kościołem Bernardynów na Czerniakowie. Każdy mówił w domu, że idzie do
kościoła, a rodzice cieszyli się, że mają takich religijnych synów. Szliśmy niby na
mszę, która była odprawiana o godzinie dziesiątej. W ten sposób wszyscy byli
zadowoleni. Tylko nieliczni wchodzili do kościoła. Reszta stała po przeciwnej stronie
ulicy, obserwując, czy nie idą znajomi. Kłanialiśmy się znajomym dziewczętom, a
chłopaków wołaliśmy, żeby się do nas przyłączyli. Tam właśnie, na spotkaniach
przed kościołem, zapadały decyzje, jak spędzić niedzielę - w kinie, w domu czy też
na potańcówce. Jedni umawiali się na wyskok w miasto, inni do Przyjaciół .
Przyjaciele - to Towarzystwo Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i
Siekierek. %7ładen z nas nie wiedział, na czym przyjazń ta polegała. Wiedzieliśmy
tylko, że od pazdziernika do maja każdej niedzieli Towarzystwo urządzało
potańcówki w sali przy ulicy Czerniakowskiej - na Podrapciu, a latem w Parku
Sieleckim. Podrapeć - to okolice przy zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Nowosieleckiej.
Okolice zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Podchorążych - to Rogatki, a przy rogu ulicy
Chełmskiej - Wójtówka. Odcinek od Podrapcia do Wojtówki po stronie numerów
parzystych nazywano Szmuklerze. Taki był wewnętrzny administracyjny podział
Czerniakowa, o którym nie wiedzieli ludzie z miasta. Znałem jednego faceta z
kierownictwa Przyjaciół . Miał własny duży murowany dom. Nie wiem tylko, czy
dlatego został Przyjacielem , że miał własny dom, czy też wybudował sobie dom
dlatego, że był Przyjacielem .
- Co robimy dzisiaj? - zapytał Mały, gdy staliśmy pod kościołem.
Teraz wyskoczymy na Wójtówkę, a wieczorem do Przyjaciół
odpowiedziałem. - Umówiłem się z Leszkiem. Ma być o czwartej po południu na
Wójtówce. Leszek chce zobaczyć, jak się bawi ferajna na Czerniakowie.
Mały poznał Leszka u mnie na imieninach. Leszek bał się przyjść, ale
zagwarantowałem mu, że go nikt nie ruszy, jeżeli sam nie zaszura. Jak już ktoś szuka
słomki do oka, wtedy na pewno znajdzie, nawet cały snopek.
Po nabożeństwie całą grupą poszliśmy na Wójtówkę.
- Serwus, aniołki! - zawołałem uradowany, gdy po drodze spotkaliśmy dwie
koleżanki: Zochę i Wandę.
- Jak się masz, złoty koralu! - odpowiedziały.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]