[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Fortini, która nie znała Kyristisa bliżej, mogło się to wydawać słabym
dowodem miłości, ale kimże była, by to oceniać? Widziała natomiast, że
stojąca przed nią Maria jest uszczęśliwiona. Przynajmniej to nie ulegało
wątpliwości.
W tym samym miesiącu Maria rozpoczęła kurację. Odkąd przybyła na
Spinalongę, objawy trądu rozwijały się powoli, lecz mimo to czuła
niewymowną ulgę, że w końcu podjęto jakieś kroki zmierzające do opa-
nowania choroby. Trąd nie zdołał wprawdzie zniszczyć jej ciała, ale poczynił
wielkie spustoszenia w całym jej życiu.
WIOSENNY wiatr, sokoros, wiał z południa, znajdując między górami
drogę do zatoki Mirabello, gdzie smagał morze i zmieniał je w kłębowisko
spienionych bałwanów. Tymczasem na lądzie okryte młodziutkimi listkami
drzewa zaczęły szumieć. Zbliżał się maj, słońce co dnia wspinało się na
niebie coraz wyżej, napełniając krajobraz błękitem, złotem, zielenią, żółcią i
fioletem.
Już ponad połowie mieszkańców Spinalongi podawano dapsone. Wszyscy
wiedzieli, że nie wyzdrowieją z dnia na dzień, ale przynajmniej zyskali
nadzieję. Jednak nie wszystkim kuracja służyła. W lipcu, po zaledwie dwóch
tygodniach kuracji, u Elpidy Kontomaris doszło do uczynnienia procesu
chorobowego. Lekarze nie mieli pewności, czy to skutek podawania leku, ale
natychmiast przerwali kurację i robili, co mogli, by ulżyć jej w cierpieniu.
Mimo ich wysiłków gorączka nie spadała, ciało staruszki pokryło się
wrzodziejącymi ranami, a każdy nerw stał się wyczulony do bólu.
Maria poszła odwiedzić Elpidę w szpitalu, a doktor Lapakis wbrew
obowiązującym regułom wpuścił ją na mały oddział, gdzie leżała chora.
Przez półprzymknięte powieki staruszka poznała Marię.
- Mario - wyszeptała ochryple - nic już nie mogą dla mnie zrobić. Tak
długo choruję. Chcę teraz odejść. Chcę być z Petrosem... Proszę, powiedz
im, żeby mnie dłużej nie zatrzymywali - błagała.
Siedząc przy łóżku na starym drewnianym krześle, Maria ujęła wiotką,
spoconą dłoń. Czy taką śmiercią umierała jej własna matka? Wówczas nie
było jej na wyspie i nie mogła pożegnać się z Eleni, ale teraz postanowiła
zostać z Elpida aż do końca.
W pewnej chwili w ciągu tej upalnej nocy przyszła Athina Manakis, by ją
zastąpić.
- Idz, odpocznij trochę, Mario. Posiedzę z Elpida.
Oddech staruszki był płytki. Po raz pierwszy zdawało się, że nic jej nie
boli. Maria czuła, że agonia nie potrwa długo.
- Zostanę - odparła stanowczo. - Muszę zostać. Przeczucia jej nie myliły.
Wkrótce potem, w najcichszej godzinie nocy, Elpida wydała ostatnie
tchnienie. Maria płakała tak długo i tak rozpaczliwie, aż w końcu zabrakło
jej łez i sił. Opłakiwała nie tylko przyjaciółkę, z którą serdecznie się zżyła,
lecz także matkę.
Pogrzeb Elpidy był wydarzeniem i ściągnął do małego kościółka pod
wezwaniem Zwiętego Pantalejmona wszystkich mieszkańców wyspy. Ksiądz
odprawiał nabożeństwo żałobne, stojąc w drzwiach świątyni, by mogli w
nim uczestniczyć nie tylko ludzie stłoczeni w chłodnym wnętrzu, lecz także
wszyscy wierni stojący na słońcu przed kościołem. Kiedy śpiewy i modły
dobiegły końca, długa procesja z okrytą kwiatami trumną na przedzie ruszyła
powoli na cmentarz.
Działo się to w ostatnim tygodniu lipca, krótko przed dniem świętego
Pantalejmona. Obchody tego święta budziły sprzeczne odczucia. Z jednej
strony śmierć jednej z najbardziej lubianych osób w kolonii wskazywała, że
patron trędowatych niezbyt dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. Z
drugiej zaś wiele osób poddanych kuracji wykazywało oznaki poprawy,
niekiedy tak wyrazne, że zakrawało to na cud.
W przeddzień święta pieczono chleby i ciasta, zaś w świątecznym dniu
wierni wypełnili kościółek, by zapalić świece i odmówić modły. Wieczorem
tańczono i śpiewano mantinades, a wiatr niósł dzwięki liry i buzuki aż do
Plaki.
Jakby dla zachowania równowagi między życiem i śmiercią, pod koniec
sierpnia nadeszła wiadomość, że Anna urodziła córkę. Pojawienie się w
domu Vandoulakisów dziecka po blisko dziesięcioletnim oczekiwaniu było
okazją do dziękczynienia i świętowania zarówno dla rodziny, jak i dla całej
społeczności. Kiedy ludzie posiadający ziemię i dający biedakom pracę nie
mogą się doczekać potomstwa, następuje zakłócenie naturalnego porządku
rzeczy. Nikt teraz nie wątpił, że skoro Anna Vandoulakis wreszcie urodziła
dziecko, to wkrótce przyjdzie na świat następne, i tym razem będzie to
chłopiec. Wierzono również, że pojawienie się dziedzica rodzinnej schedy
zapewni trwałość tradycyjnych wzorców.
Narodziny dziecka złagodziły nieprzejednaną dotąd postawę Alexandrosa,
który uznał, że pora się pogodzić i zaprosił na chrzest w kościele w
Eloundzie również ojca Anny. Georgios siedział na twardej, drewnianej
ławie w głębi nawy i czekał wraz z kilkudziesięcioma innymi gośćmi na
przyjazd córki z mężem i dzieckiem. Przyglądał się w tym czasie Manolemu,
który zajął miejsce w pierwszym rzędzie obok Alexandrosa i Eleftherii i z
ożywieniem rozmawiał z jakimiś ludzmi siedzącymi tuż za nim. Był
przystojny jak zawsze, jego ciemne włosy wydawały się teraz nieco dłuższe,
niż Georgios zapamiętał, a białe zęby lśniły na tle opalonej skóry. Musi
tęsknić za Marią, dumał Georgios, skoro dotąd nie znalazł sobie żony. Potem
zgromadzeni wstali. Wszedł kapłan i ruszył wzdłuż nawy, a za nim Andreas i
Anna niosąca zawiniątko w białych koronkach.
Georgiosa nieprzyjemnie zaskoczył wygląd córki. Spodziewał się, że Anna
będzie promieniała szczęściem macierzyństwa, tymczasem minęła go
[ Pobierz całość w formacie PDF ]