[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nalini od razu stanęły przed oczami czerwone i białe róże od
narzeczonego, do których kwiaciarz dobrał flakon w niebieskie
serduszka. Tak, Dilip zawsze umiał użyć właściwych słów, ale wymawiał
je jakoś beznamiętnie. Cóż, będzie musiała się do tego przyzwyczaić,
choć z drugiej strony doprowadzało ją to do płaczu. Dla powstrzymania
cisnących się do oczu łez postanowiła zmienić temat.
- A jak ci ostatnio idą interesy? - spytała.
- Nadspodziewanie dobrze. Zawarłem kontrakt na dostawy produktów do
restauracji.
Nalini cieszyła się z jego radości, w końcu Lokeshowi opłaciła się
wierność szczytnym zasadom.
- Czy dzięki temu będziesz teraz miał więcej wolnego
czasu? - zapytała nie wiadomo po co, bo zaraz uświadomiła sobie, że
nawet jeśli będzie go miał, spożytkuje ten czas na wyjazd do Indii i
przygotowania do ślubu z Jamuną.
- Tak, ten kontrakt trafił mi się w dobrym momencie -przyznał.
Nagle Nalini uprzytomniła sobie, że tylko dwa dni dzielą ją od wyjazdu
do Chicago, gdzie odbędzie się jej ślub. Przedtem musiała jeszcze
załatwić mnóstwo spraw, zrobić zakupy, posprzątać mieszkanie i
dokończyć projekt w pracy.
- W środę wyjeżdżam do Chicago - oznajmiła.
- To twoi rodzice ciągle jeszcze mieszkają w Oak Brook?
- Tak. Już zjechało się tam pełno krewnych, a oczekujemy pięciuset gości.
Wesele ma się odbyć w Mariotcie i zapowiada się zupełny obłęd.
Dostałeś już zaproszenie?
- Tak - wykrztusił Lokesh. - Będę musiał przesłać ci prezent.
- Idę o zakład, że będzie to coś plastykowego! - zaśmiała się nieszczerze,
czując, że serce jej krwawi.
Ledwo kelner przyniósł im karty dań, rozległa się syrena. Przerażeni
konsumenci zerwali się od stolików i zaczęli w panice tłoczyć się przy
drzwiach wyjściowych.
- Chodz, to alarm pożarowy! - Lokesh pociągnął ją za rękę. - Uciekajmy
stąd!
Nalini w pośpiechu złapała torebkę. Okazało się, że w drzwiach było już
tyle ludzi, że nie dało się przejść. Z kuchni wylatywały kłęby dymu. Jakaś
kobieta zaczęła krzyczeć, a niektórzy goście przepychali się, sypiąc wy-
zwiskami. Ktoś inny zakomenderował:
- Proszę zachować spokój, nie ruszać się z miejsc! Lokesh porwał
serwetki ze stołu i jedną wręczył Nalini.
- Masz, zakryj usta, żebyś nie wdychała dymu. Bezradnie obserwowali,
jak rozhisteryzowani klienci
w panice pchali się do wyjścia.
- Proszę wrócić na miejsca i wychodzić po kolei! - Kierownik sali
usiłował zaprowadzić porządek.
- Akurat, jak jasna cholera! - wykrzyknął w odpowiedzi jakiś chudy facet.
- On ma rację - zakonkludował Lokesh. Złapał Nalini za rękę i pociągnął
ją w przeciwną stronę, niż zmierzali wszyscy - w kierunku kuchni. A
Zanim zdążyła zaprotestować, że biegną wprost w największy ogień
otworzył kopniakiem jakieś szerokie drzwi i wypchnął ją przez nie.
Skręcił w korytarzyk, do którego prowadziły, i krzyknął za nią:
- Tędy! Te drzwi są otwarte!
Kaszląc, wypadli na zewnątrz, wprost na zastawioną ogromnymi,
brązowymi pojemnikami na śmieci boczną uliczkę. Nalini tarła oczy
podrażnione dymem, podczas gdy Lokesh pomagał jakiemuś starszemu
panu poruszającemu się z pomocą laski przecisnąć się między pojem-
nikami. Klienci restauracji, którym udało się w ten sarn sposób wydostać,
zbili się w gromadkę, wstrząśnięci widokiem ognia, którego małe
płomyki wystrzelały już przez tylne okienko. Powoli wydostali się na
główną ulicę, gdzie dostrzegli innych konsumentów, którym udało się bez
szwanku ewakuować głównym wyjściem. Tymczasem nadjechały już z
wyciem wozy straży pożarnej i strażacy nawoływali do rozejścia się.
- Chodzmy stąd, bo tarasujemy im drogę - rzekł Lokesh, oddając serwetki
kelnerowi, który zdumiony odprowadzał wzrokiem gości ulatniających
się bez uiszczenia rachunku.
Powoli oddalili się od restauracji, zmierzając w stronę samochodu.
Zadowolona, że nikt nie został ranny, Nalini z ciekawością spytała:
- Skąd wiedziałeś, że tam są drugie drzwi?
- Ponieważ sam prowadzę sklep i restaurację i często bywają u mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]