[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wybrzeża. Krowy pasą się swobodnie na równinie, gdzie rzeki służą za ogrodze-
nia.
Jak zawsze w górach, Andanden włada tutejszą pogodą. Gromadzi wokół sie-
bie chmury. Lato na moczarach jest krótkie, zima długa.
We wczesnym mroku zimowego dnia na wietrznych rozstajach pojawił się
podróżny. %7ładna z dróg nie wyglądała obiecująco. Były to zwykłe krowie ścieżki
wśród sitowia. Wędrowiec rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś znaku.
Schodząc po zboczu góry, dostrzegł rozrzucone wśród mokradeł domy. Zda-
wało mu się, że zmierza w stronę wioski. Gdzie jednak musiał zle skręcić. Wy-
sokie ściany sitowia napierały na ścieżki. Jeśli nawet gdzieś w pobliżu świeciło
jakieś światło, nie mógł go dostrzec. Woda szumiała mu wesoło u stop. Okrąża-
jąc Andanden twardymi drogami z czarnej lawy, zniszczył sobie buty i całkiem
przetarł podeszwy. Czuł kąsającą w stopy lodowatą wilgoć bagiennych ścieżek.
Szybko robiło się coraz ciemniej. Z południa unosiła się mgiełka, przesłaniała
niebo. Tylko nad ogromnym, mrocznym masywem góry wciąż jeszcze płonęły
gwiazdy. Wiatr poświstywał wśród sitowia cicho, ponuro.
Podróżny stał na rozstajach i gwizdał w odpowiedzi.
Coś poruszyło się na jednym ze szlaków. Coś wielkiego, czarnego w mroku.
Jesteś tam, moja droga? spytał podróżny. Przemawiał w dawnej mowie,
Mowie Tworzenia. Chodz zatem, Ullododa.
Jałówka zbliżyła się ku niemu, ku swemu imieniu. Człowiek ruszył jej na
spotkanie. Bardziej dotykiem niż wzrokiem dostrzegł wielką głowę i pogładził
jedwabiste zagłębienie między oczami, a także czoło wokół zalążków rogów.
Piękna, jesteś taka piękna powiedział, wciągając w płuca pachnący tra-
wą krowi oddech, tuląc się do ciepłego ciała. Zaprowadzisz mnie tam, gdzie
winienem się udać?
Miał szczęście, natykając się na młodziutką krowę, nie jedno z wędrujących na
swobodzie zwierząt, które poprowadziłoby go głębiej na moczary. Ulla uwielbiała
przeskakiwać przez płoty, gdy jednak trochę się powałęsała, zaczynała tęsknić za
119
oborą i matką, od której od czasu do czasu pociągała jeszcze nieco mleka. Teraz
chętnie ruszyła do domu. Szła wolno, lecz zdecydowanie jedną ze ścieżek. Wędro-
wiec stąpał obok, opierając dłoń na jej zadzie. Gdy zaczęła brodzić w głębokim
do kolan strumieniu, trzymał się jej ogona Wdrapując się na niski błotnisty brzeg,
wyrwała mu ogon z dłoni, zaczekała jednak, aż towarzyszący jej człowiek jesz-
cze bardziej niezgrabnie wgramoli się za nią. Dopiero wówczas spokojnie poszła
naprzód. Przywarł do jej boku, chcąc się ogrzać, bo lodowata woda strumienia
zmroziła go aż do kości. Dygotał cały
Wtem Ulla zamuczała cicho i tuż po prawej stronie ujrzał niewyrazny prosto-
kąt żółtego światła.
Dziękuję rzekł i otworzył furtkę przed jałówką, która zaczęła witać swą
matkę. On tymczasem, potykając się, ruszył przez podwórze w stronę drzwi.
Słysząc pukanie, gospodyni pomyślała, że to pewnie Owoc, choć nie miała
pojęcia, czemu miałby dobijać się do drzwi.
Wejdz, głupcze! rzuciła, on jednak zastukał ponownie. Odłożyła zatem
robótkę i podeszła do drzwi. Już jesteś pijany?
I wówczas go ujrzała. Z początku pomyślała, że to król, władca, Maharion
z dawnych pieśni, wysoki, prosty, piękny. Potem uznała go za żebraka, zbłąkanego
biedaka. Miał brudne ubranie i dygotał z zimna.
Zabłądziłem powiedział. Czy to wioska? Głos miał ostry i chrypły,
głos żebraka, ale nie akcent.
Nie, wioska leży pół mili stąd odparła Dar.
Jest tam gospoda?
Dopiero w Oraby, dziesięć mil na południe. Zastanowiła się chwilę.
Potrzebujesz pokoju na noc? Znajdziesz go u mnie albo u Sana w wiosce.
Jeśli mogę, zostanę tutaj odparł jak prawdziwy książę, szczękając zęba-
mi i przytrzymując się framugi, by nie upaść.
Zdejmij buty poleciła. Są zupełnie przemoczone. Wejdz zatem
odstąpiła na bok. Podejdz do ognia. Posadziła go na ławie Brena, tuż przy
palenisku. Napijesz się zupy? Jest wciąż gorąca.
Dziękuję, dobrodziejko mruknął, kuląc się przy ogniu. Przyniosła mu
miskę bulionu. Zaczął pić. Aapczywie, lecz ostrożnie, jakby odwykł od gorącego
jedzenia.
Przychodzisz zza Góry?
Przytaknął.
Po co?
Aby dotrzeć tutaj.
Dreszcze powoli ustępowały. Jego bose stopy wyglądały żałośnie: posinia-
czone, spuchnięte, pomarszczone od wilgoci. Pragnęła powiedzieć, by zbliżył je
do ciepłego paleniska, ale nie chciała się narzucać. Nie wiedziała kim był, lecz
z pewnością nie żebrakiem.
120
Niewielu przychodzi na Górskie Moczary rzekła. Handlarze, ow-
szem, ale nie zimą.
Skończył zupę i zabrała miskę. Usiadła na stołku obok lampy oliwnej i zabrała
się za łatanie.
Rozgrzej się. Potem zaprowadzę cię do łóżka. W tamtym pokoju nie ma
ognia. Jaka pogoda na Górze? Mówią, że padał śnieg.
Trochę.
Przyjrzała mu się uważnie w blasku lampy i ognia. Miał jakieś czterdzieści
lat, był chudy i nie tak wysoki, jak z początku sądziła. Piękna twarz miała dziwny
wyraz, jakby coś było z nią nie tak. Czegoś brakowało. Zniszczony, pomyślała.
Zniszczony człowiek.
Po co przychodzisz na Moczary?
Miała prawo pytać, w końcu go ugościła. Czuła się jednak niezręcznie, tak go
wypytując.
Mówiono mi, że wśród tutejszego bydła panuje pomór.
Teraz, gdy się trochę ogrzał, głos miał naprawdę piękny. Niczym gawędziarz
opowiadający historię o władcach, smoku i bohaterach. Może był bajarzem bądz
pieśniarzem? Ale nie. Wspominał o pomorze.
Istotnie.
Może zdołam pomóc zwierzętom.
Jesteś znachorem?
Tylko skinął głową.
Zatem ludzie uradują się z twojego przybycia. Zaraza zbiera straszne żni-
wo. Jest coraz gorzej.
Nie odpowiedział. Widziała, jak ciepło wkrada się do jego ciała.
Przysuń stopy do ognia poleciła ostro. Mam stare buty należące do
męża.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]