[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Ja ciebie nie porywam, Luccy. Jedynie niosę twoje bagaże.
Zacisnęła pięści.
- Mogę zadzwonić na policję.
- I co im powiesz? %7łe ukradłem ci aparat fotograficzny? Och, tak, na pewno ci
uwierzą! - Na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech.
Niestety, miał rację. Policja by jej nie uwierzyła. Miliarder ukradł aparat fotogra-
ficzny? Czysty absurd! Wyśmiano by ją również, gdyby powiedziała, że Sin ją porwał.
Co za koszmar! - pomyślała, czując, że jest już na skraju załamania nerwowego.
W głębi ducha wiedziała, że tak będzie... To jedyny możliwy scenariusz! Wiedziała
to od momentu, gdy Sin dowiedział się, że Luccy nosi w brzuchu jego dziecko.
- Jestem pewny, że gdzieś tu musi być herbata.
Sin stał z głową wetkniętą w jedną z kuchennych szafek. Na razie bez powodzenia
próbował odgrywać rolę gospodarza.
Kuchnia była wypucowana na wysoki połysk, tak samo jak cały dom. Było tu tak
czysto, wręcz sterylnie, że Luccy zastanawiała się, czy przy wejściu powinna zdjąć buty.
Była zdumiona, gdy Sin, zamiast zawiezć ją do jakiegoś luksusowego penthouse'u
na Manhattanie, wywiózł ją swoim sportowym wozem poza Nowy Jork, na przedmie-
ścia, do wielkiego jednopiętrowego domu, jakby żywcem przeniesionego z jakiegoś ran-
cza. Posesja, na której rosły las oraz park, otoczona była wysokim murem i ogromnymi
żelaznymi bramami bezpieczeństwa.
Wnętrze domu robiło wrażenie; sam hol był wielkości całego londyńskiego miesz-
kania Luccy. Podziwiała kremowe marmurowe podłogi oraz przepiękne, obite atłasem
meble. Obrazy ozdabiające ściany były bez wątpienia oryginałami - nawet tych kilka
Monetów. Wielka świecąca czystością kuchnia była jakby żywcem wyjęta z luksusowe-
go magazynu o wystroju wnętrz: na podłodze zielone i kremowe kafelki, kremowe me-
R
L
T
ble, rząd miedzianych patelni zawieszonych na ścianie oraz wielkie okno na całą szero-
kość ściany, przez które widać było las i pagórkowaty park. Luccy stała w progu, czując
się jak Kopciuszek.
- Sam tu mieszkasz?
Jak na samotnego mężczyznę, dom był ogromny. Idealny dla rodziny... szczęśliwej
rodziny. Sin przeszył ją wzrokiem.
- W całej rezydencji nie ma żadnej innej kobiety, jeśli o to pytasz - odparł. - I nigdy
nie było - dodał, gdy nie wyglądała na przekonaną.
- Zawsze jest tu czysto jak w szpitalu? - zapytała, stawiając niepewnie stopy na ka-
felkach.
Sin wreszcie znalazł herbatę, po czym rozejrzał się dookoła. Rzadko tu bywał, do-
strzegł jednak, że rzeczywiście panuje tu idealny porządek, wszystko lśni.
Spojrzał na Luccy, marszcząc czoło.
- Nie lubisz porządku?
- Oczywiście, że lubię... tyle że ja notorycznie jestem z nim na bakier.
Ach, tak, pomyślał Sin. Już zaczyna szukać powodów, dla których nie może z nim
zamieszkać...
- Nie ma problemu - rzekł. Wyjął opakowanie płatków kukurydzianych z szafki i
wysypał je na podłogę. Następnie wziął mleko w kartonie i rozlał kilka kropel na płat-
kach. - Mogę jeszcze upuścić na ziemię kilka jajek, jeśli dzięki temu poczujesz się tu
bardziej jak w domu.
- Powiedziałam, że jestem bałaganiarą, a nie flejtuchem - zirytowała się.
Sięgnęła po zmiotkę, by posprzątać.
Sin oparł się o lodówkę i obserwował Luccy przy pracy.
- Chciałabyś zobaczyć mój gabinet, w którym pracuję, kiedy jestem w domu? - za-
pytał, gdy skończyła.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- To jakaś aluzja erotyczna? Tak jak niektórzy pytają, czy kobieta chciałaby zoba-
czyć ich szkice albo rodzinne klejnoty?
R
L
T
Sin ucieszył się; byli razem w tym domu dopiero kilka minut, a już było ciekawie i
zabawnie.
- A co byś powiedziała, gdyby to była aluzja?
- Powiedziałabym, że już widziałam twoje szkice... czy klejnoty!
Sin nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Bądz pewna, że ponownie je ujrzysz - obiecał.
Wbiła w niego wrogie spojrzenie.
- Tak uważasz?
- Tak, żyję taką nadzieją - odparł. - Niemniej moje zaproszenie nie miało żadnych
podtekstów.
Udało mu się przetransportować Luccy do swego domu, nie napotykając z jej stro-
ny na zbyt wielki opór. Nie chciał przeciągać struny.
Luccy zmarszczyła czoło.
- Niby dlaczego miałabym chcieć zobaczyć twój gabinet?
- Po prostu chodz i rzuć na niego okiem, dobrze?
Ujął jej rękę i zaprowadził pod drzwi z tyłu domu.
Otworzył je. W przeciwieństwie do aseptycznej kuchni, w tym pomieszczeniu pa-
nował totalny chaos. Na wielkim dębowym biurku walały się stosy papierów oraz stało
kilkanaście kubków z niedopitą kawą. Kosz przy biurku pękał w szwach od śmieci. Szu-
flady i szafki były pootwierane, trzeba było uważać, by przechodząc przez gabinet nie
zrobić sobie krzywdy.
- Co za bałagan! - zawołała.
Przypomniała sobie, że kiedy odwiedziła go w hotelu, również panował tam lekki
rozgardiasz.
Uśmiechnął się.
- Cieszę się, że moja samotnia spotkała się z twoją aprobatą. Wallace ma całkowity
zakaz wstępu do tego pokoju pod grozbą utraty pewnej dosyć cennej części ciała.
Luccy domyśliła się, o co chodzi, i mimowolnie się uśmiechnęła.
- A kim jest Wallace?
R
L
T
- Wallace to mój... Ach, o wilku mowa. - W głębi korytarza ukazał się starszawy
pan ubrany w czarne spodnie oraz czarną kamizelkę narzuconą na śnieżnobiałą koszulę.
Pod szyją miał starannie zawiązany szary krawat.
- Panie Sin, znowu zaszczycił pan swą obecnością kuchnię - odezwał się starszy
mężczyzna z wyraznie angielskim akcentem oraz nutą dezaprobaty w głosie.
Sin puścił tę krytyczną uwagę mimo uszu.
- Wallace, podejdz tu i przywitaj się z Luccy Harper-O'Neill. - Mężczyzna spełnił
życzenie swojego pana. - Luccy, oto Wallace.
- Miło mi, panie Wallace - powiedziała.
Uścisnęła jego dłoń. Od razu spodobały jej się jego błękitne oczy osadzone w po-
marszczonej mądrej twarzy.
- Wallace upiera się, by się do niego zwracać per  Wallace", bez żadnego pana.
Podobno tak nakazuje angielska tradycja, jeśli chodzi o lokajów.
Luccy uniosła brwi. Była zaskoczona.
- Jesteś lokajem?
- Swą rolę bardziej postrzegam w kategoriach niańki, panno Harper-O'Neill - od-
rzekł Wallace cierpkim tonem. - Pan Sin szefuje gigantycznej firmie, lecz śmiem twier-
dzić, że bez mojej skromnej pomocy nie byłby w stanie nawet znalezć czystej koszuli,
nie wspominając o spożywaniu posiłków.
- Tak to się kończy, kiedy twój lokaj zna cię, odkąd miałeś dwa lata. Całkowity
brak szacunku - rzekł Sin pogodnie.
Luccy uśmiechnęła się, urzeczona wyczuwalną sympatią i zażyłością pomiędzy
tymi dwoma mężczyznami.
Sin skrycie cieszył się, że Wallace przypadł do gustu Luccy. Być może przekona-
nie jej, by tu została, nie będzie aż tak nierealnym zadaniem?
- Zaszczyciłem swą obecnością twą szanowną kuchnię - zwrócił się do Wallace'a -
ponieważ chciałem zaparzyć pannie Harper-O'Neill filiżankę herbaty.
- Doprawdy? - zapytał lokaj. - Proszę mi wierzyć, będzie pani o wiele bezpiecz-
niejsza, jeśli to ja przygotuję herbatę. Pan Sin słynie z tego, że nawet woda, którą zago-
tował, ma dziwaczny smak.
- Tamtego dnia coś akurat było nie tak z rurami - zaprotestował Sin. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl