[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rześkie powietrze głos będzie nieść daleko, rykowisko było ponoć już dobrze  rozegrane .
Nikodem oglądał się za każdym zakrętem, aż musiał go Twikałło uspokoić, że do leśniczówki
wracają przecież razem samochodem, i drogi się uczyć nie musi. Odpowiedział na to, że choć
dziś na początek chętnie posiedzi na ambonie, na którą go gospodarz posadzi, to jednak zwykł
polować z podchodu i drogi się uczy na zapas, na dni następne... Skręcili w wąski zarośnięty
dukt, wyznaczony wielkimi starymi brzozami. Nad porośniętym wysoką trawą rowem tu i
owdzie leżały odłamki starych drzew. Ostatnie regularne zręby zostawili dawno za sobą, teren
był już rodzajem pierwotnego uroczyska, gdy Twikałło polecił zatrzymać samochód.
- Tam - wskazał kępę trzech sosen na środku zaklęśniętej bagiennej łąki. - Pójdzie pan z
nami? - spytał profesora.
Ten popatrzył na bagienne kępy traw i widząc, że marsz może go niepotrzebnie utru-
dzić, pokręcił przecząco głową.
- Tylko się pospieszcie. Już pora... - przypomniał gajowemu, że opieka nad nim stanowi
jego podstawowy, obowiązek. Trochę go już zaczynała złościć dziwaczna zażyłość tych
dwóch ludzi tak obcych sobie kondycją społeczną i wiekiem.
Gajowy wrócił po paru minutach.
- To nie jest byk na ścianę dla pana profesora - uprzedził ewentualne pretensje. - Poszu-
kamy naszego. Jakby milczał, to się zaryczy... - wyjął z chlebaka szkło od naftowej lampy.
Profesor słyszał, że stary umie wabić, ale nie lubi i z reguły odmawia myśliwym tej formy
pomocy. Wszystko się zmieniło. Pomyślał z rozdrażnieniem, że oto zdaje się on, profesor,
zaczyna korzystać z protekcji swego doktoranta.
I był to wieczór do długiego pamiętania. Jeszcze słońce rzucało czerwone bryzgi na
sosnową korę, gdy król rykowiska odezwał się po raz pierwszy. Twikałło chwyciły profesora
pod łokieć.
- To on! W bagnie stoi. Podejdzmy - pociągnął go w ciemną już czeluść świerkowego
oddziału. - Pójdzie albo przez jałowce, i wtedy stracony, po nocy wyjdzie na zrąb pod dęba-
mi, albo ruszy na wschód w stronę rzeki, wtenczas złapiemy go na wrzosowisku, i już nasz...
Szli spiesznie. Sławuta tę część lasu znał nie najlepiej, ale przecież nie był tu po raz
pierwszy. Dopiero teraz jednak, w towarzystwie starego, zobaczył, ile drogi niepotrzebnie
nadkładał, trzymając się duktów. Oto niewidoczna niemal, ale wyczuwalna pod stopą jelenia
ścieżka wyprowadza ich po kwadransie na małą śródleśną kotlinę..
- Tu poczekamy... - decyduje gajowy i zaraz, jakby w odpowiedzi, potężny ryk głuszy
jego słowa. - Dobrze. Idzie na nas - cieszy się staruch. Podprowadza myśliwego na skraj
polanki i bez słowa pokazuje gruby pień, który mu będzie służył za podpórkę przy strzale.
Nagle milknie. Gdzieś daleko odzywa się jakiś inny, chłystem przez myśliwych zwany, mło-
dy byczek. A nestor milczy. Mijają sekundy. Raz czy drugi zelektryzował powietrze trzask
łamanej gałązki, lecz nie poruszyło się nic.
- Może by zawabić? - proponuje Sławuta.
Gajowy powoli sięgnął do chlebaka. Brzęknęło cicho szkiełko o sprzączkę. Znierucho-
mieli. Wreszcie Twikałło przyłożył szkło do ust. Głuche stęknięcie starego byka poleciało w
ciemniejący las. Potem drugie. Stali bez ruchu. Cisza. I dopiero gdzieś po minucie przeciągły
odległy ryk.
- Toż cholera, oszust stary, idzie w jałowce.
- Może jeszcze spróbować? - Sławuta dotknął palcem szkła.
- W dupie on ma nas i moje szkło. Z jedną łanią on idzie i bić się mu nie w głowie... -
stary śpiewną mową przeklął bycze obyczaje. - Jutro już go inaczej wezmiemy, byle wiatr się
nie odmienił.
- Nikodem też nie strzelał... - ni to stwierdził, ni zapytał gajowego profesor. Nie był
pewny, jak daleko są od doktoranta.
- Idziemy - Twikałło nie taił gniewu. Uważał, że zwierz go oszukał.
Po kwadransie byli na miejscu, gdzie przed godziną wysiadł z gajowym Nikodem.
- Jeszcze go nie ma - stwierdził Sławuta i umilkł nagle. Byk ryknął grubo od strony wi-
docznych na tle nieba sosen, które skrywały udostępnioną Nikodemowi ambonkę Twikałły.
- Ot, i ma swego byka. Zaraz go strzeli - powiedział z satysfakcją Twikałło. - Stamtąd
widzi go jak na dłoni.
Ryk raz jeszcze zatargał powietrzem.
- Czego nie strzela? Trzeba ryzykować! - niecierpliwił się stary, jakby sam widział
zwierza.
I stali tak z kwadrans, aż noc wypełniła czarnym powietrzem luki między drzewami,
zajęła nawet ich drogę, która gdzieś się usunęła spod kół stojącego bez świateł samochodu
- Powinien już tu być... - zaniepokoił się czemuś gajowy.
- A cóż mu się mogło stać, panie Twikałło, młody, zdrowy, zasłuchał się...
Rzeczywiście, gdzieś z głębi lasu niosło jeszcze jelenie porykiwania.
- Nie ma co. Idę po niego.
- Niech pan zaczeka. Wezmę latarkę i też się przejdę. - Profesor postanowił spenetro-
wać  tajną ambonkę staruszka.
Szli przez sięgające po pas burzany. Zwiatełko latarki czesało trawiastą grzywę nie
odkrywając zdradzieckich zapadlin gruntu i bułowatych narośli kęp traw chwiejących się na
podmokłym gruncie. Sławuta, dobrze już zasapany, dotarł za Twikałłą do grupy wysokich
sosen. Tutaj gajowy przystanął i zadarłszy głowę ku górze zawołał półgłosem:
- Nikodem!
Odpowiedziała mu cisza. Tylko gdzieś nie opodal odezwał się byk.
Gajowy sięgnął dłonią wstecz, ruch jego palców wskazał, że prosi o latarkę. Za chwilę
ostrze światła spruło litą ciemność wokół pnia najwyższej sosny i w górze coś zamajaczyło.
- Nikodem! - zawołał głośniej gajowy.
- Jestem. Czekam.
- Złaz.
- Nie mogę...
Teraz dopiero Sławuta odzyskał swoją latarkę. Dokładnie oświetlił gładki sosnowy
pień. Do pierwszych gałęzi było ze trzy metry, a gdzieś dalej, grubo wyżej, majaczył zad
uwieszonego na gałęzi doktoranta.
- Broń trzeba najpierw spuścić - poinstruował stary ciemne niebo, na którym coraz
wyrazniej wybijały się gwiazdy. - Toż linka została w górze u ciebie, Nikodem... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl