[ Pobierz całość w formacie PDF ]
od ojca. Mój ojciec też jej chyba nie kupił, choć tak mówił. Bo to podkreślenie już tam było.
Może to zaczarowana książka?
- Więc Irma dostała Małego Księcia i od dziadka, i od Markońca. On od ciebie. A ja
od Irmy. Ciekawe, kto od kogo bardziej. Jeśli tak w ogóle można powiedzieć.
- Nie można. Tego nikt nie wie i nigdy nie będzie wiedział. A poza tym to nie po
polsku. Ale wiesz co? Przyjmij, że dostałeś ją również ode mnie. Dobrze?
Zamyśliłem się chwilę.
- Powiedziałaś: zaczarowana książka. Rzeczywiście, chodzi ten Mały Książę
dziwnymi drogami.
- A drogi prowadzą zawsze do ludzi! - uśmiechnęła się Czeremcha. - Zgadza się?
- Skąd dziadek zna Markońca? - spytałem. - I ciebie?
- Powiem, ale nie wolno ci powtórzyć matce. Twój dziadek uczy prywatnie
niemieckiego. Spotykamy się u nas, zresztą to właśnie mój ojciec poddał mu ten pomysł i
zorganizował grupę. Irmina przyłączyła się niedawno. Nie wolno o tych lekcjach powiedzieć
twojej mamie, bo nie chciała się zgodzić. Wasz dziadek jest poważnie chory, wiesz o tym,
prawda? A chciał trochę dorobić do emerytury...
Milczałem. Zbyt dużo wiadomości spadło na mnie ostatnio zupełnie znienacka. Jakby
otwierały się przede mną jedne po drugich coraz to nowe drzwi. Albo jakbym to ja wreszcie
coraz szerzej zaczynał otwierać oczy.
Kiedy wróciłem tego wieczoru do domu, przejrzałem Małego Księcia bardzo
uważnie, strona po stronie. Zdanie podkreślone zielonym długopisem powiedziało mi coś
niby bardzo zwykłego, co jednak ledwo zaczynałem rozumieć, bo brzmiało jak tajemnicze
zaklęcie. To samo usłyszałem wtedy, gdy Irma czytała książkę dziadkowi. %7łe najważniejsze
jest... Tak. Zaklęcie czy może klucz do tego zamku o iluś tam komnatach, może stu, do iluś
tam, może stu drzwi zaryglowanych. Albo odpowiedz na różne akacjowe wróżby, na te
wszystkie katarynkowe, niby żartobliwe: kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje, w
myśli, w mowie, w sercu... Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
A potem w pokoju nagrzanym od słońca silny zapach więdnących gałązek, które
Irmina wstawiła do dużego glinianego wazonu i nie od razu je dostrzegłem.
16.
Dziadek był bardzo zdenerwowany, może nawet bał się... tak, to raczej był lęk, a nie
złość, kiedy dopytywał i nie otrzymał ode mnie odpowiedzi.
- Co wyście zrobili temu chłopcu? Marek! Co mu zrobiliście?
A ja milczałem. Przez te wszystkie dni milczałem i niczego nie mogli ze mnie
wydobyć, ani on, ani Irmina, nikt.
Kowal początkowo zachowywał się tak, jakby w ogóle nic się nie wydarzyło. I nie
dziwiło mnie to nawet. Nigdy nie miał skłonności do rozmyślań i przyzwyczaił się stawać
zawsze przy czyimś zdaniu, jeśli mu tylko odpowiadało. Nabierał wtedy przekonania, że sam
to wymyślił i wszystko było w porządku. Kowal dotychczas nie miewał wątpliwości. A jeśli
nawet zdarzyło się, że został w nie wplątany, męczyły go tak bardzo, że jak najszybciej i z
wielką ulgą się ich pozbywał.
Teraz było jakby inaczej i widocznie drążyło jednak Kowala coś, czego nie potrafił
sobie nazwać, choć na początku tak łatwo zgasiłem jego wątpliwości. Spłynęły po nim jak
zeszłoroczne śniegi. I wokół siebie widział chłopak choćby i spóznioną, ale przecież wiosnę,
a za nią, w perspektywie - lato, które miało dla niego konkretny smak zagranicznego obozu i
turnieju, wakacyjnego wyjazdu tak już bliskiego, że spoza każdej zrywanej kartki kalendarza
wyłaniał się coraz bardziej wyrazny obraz Dworca Centralnego. Bo Kowal zdążył się już
nawet dowiedzieć, o której godzinie odjeżdżają pociągi do Berlina.
Zwierzył mi się z tego, kiedy spotkaliśmy się na boisku szkolnym w parę dni po
tamtym meczu niedzielnym. W rozkładzie treningów, opracowanym z góry na całą wiosnę aż
do wakacji, przewidziane były na ten dzień zajęcia lekkoatletyczne. Ale przyszliśmy tylko my
dwaj, nawet profesora Iwanickiego nie było.
- Mógłby chociaż oficjalnie odwołać trening i z głowy! - oburzył się Kowal, kiedy po
kilkunastu minutach czekania zdecydowaliśmy iść do domu. - Sypnęła się drużyna, już się to
wszystko nie sklei do kupy, niestety...
- Kiedy nasi chłopcy usłyszeli, że nie jadą za granicę, to zabrali się do matmy i chemii
- powiedziałem. - Jeszcze można parę stopni poprawić.
- Albo cały rok stracić. Na przykład Markoniec, który przepadł gdzieś... Historyk o
niego dopytywał, dwie albo trzy klasówki go ominęły: z polskiego, z fizyki. Co on wyprawia?
Wymyślił sobie właśnie teraz wagary? Bez głowy zupełnie.
- Może to wcale nie wagary? Ale nasza drużyna rzeczywiście już się rozleciała. Po
wakacjach tym bardziej nie odżyje... przynajmniej w tym naszym składzie.
- Myślisz? - ucieszył się nieoczekiwanie Kowal, jakby właśnie czekał na
potwierdzenie tego, co sam przed chwilą powiedział. - No, to zapiszmy się obaj do klubu. Na
przykład do Legii , co?
- Dlaczego akurat tam? Może Markoniec pociągnie cię do Polonii ? Z ciebie może
być naprawdę dobry bramkarz. A w gazetach coraz to piszą, że Polonia od lat nie ma
bramkarza na poziomie.
- A co ma na poziomie? Ojciec mi opowiadał, jaka w Polonii była kiedyś drużyna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]