[ Pobierz całość w formacie PDF ]

hałaśliwie wyjął z koperty kolejny dagerotyp, uciszył go syknięciem.
 Co się dzieje?  spytał Philip. Był bledszy niż zwykle, a pryszcze na jego twarzy
wydawały się znacznie bardziej czerwone.
 Nie wiem  odparł Jim. Był pewien, że z dołu doleciał cichutki szelest, taki sam,
jaki słyszał kiedyś na ciemnym strychu, którego krokwie obwiesiły nietoperze. Podszedł
ostrożnie do uchylonych drzwi, otworzył je nieco szerzej i zaczął nasłuchiwać.  Są na
dole.
 Cieniste istoty?
 Nie słyszysz ich? Nie mogą wychodzić za dnia na świat, bo słoneczne światło
sprawiłoby, że wyblakłyby i zginęły, ale w środku jest ciemno. Okna są zaczernione.
 Jezu...  jęknął Freddy.  Zaraz nas usmażą...
 Musieli się skądś dowiedzieć, że się tu wybieramy!  stwierdził Vinnie.  Skąd się
o tym dowiedzieli?
 Nie mam pojęcia, wiem jednak, że musimy stąd wiać, i to szybko  powiedział Jim.
Wyszedł na podest schodów. Nie było nikogo widać, ale z dołu dolatywały szurania
i oddechy. Jim podszedł do balustrady i spojrzał w dół.
Nigdy nie klął, uważał bowiem, że świadczy to o ubogim słownictwie, teraz jednak 
choć pod nosem  zrobił to.
Cały hol wypełniały postacie o srebrnoczarnych twarzach i wszystkie patrzyły
w górę, prosto na niego. Musiała ich być ponad setka, a wciąż jeszcze wypływały
z każdych drzwi  z poczekalni, gabinetu zabiegowego, recepcji. Tim, Vinnie
i członkowie Oddziału A nie mieli szans dotrzeć do wyjścia. Zostaliby spaleni, zanim
udałoby im się dobiec do połowy schodów.
Jim odwrócił się. Wszyscy jego towarzysze stali w drzwiach.
 Musimy zrobić to samo, co w nocy... uciec oknem  oświadczył.
 Co się stało, Jim?  spytał Vinnie.  Kto jest na dole?
 Sam zobacz.
Vinnie wyjrzał za balustradę. Nic nie powiedział, ale kiedy odwrócił się do Jima,
w jego oczach był paniczny strach.
 Zadowolony?  zapytał Jim i odwrócił się do swoich uczniów.  No dobra,
ruszajmy!
Cień podszedł do drzwi po przeciwległej stronie korytarza i otworzył je. Okazało się,
że za nimi stoi pięć albo sześć srebrnoczarnych postaci.
 Cholllerrra!  zaklął i zatrzasnął drzwi.  Panie Rook! Nie wydostaniemy się
tamtędy! Pełno tam tych skurczybyków!
 Spróbujmy dostać się na tył budynku!
Roosevelt szarpnął kolejne drzwi, były jednak zamknięte. Tak samo następne. Pokój
za trzecimi drzwiami wypełniały cieniste istoty o czarnych twarzach i białych oczach,
które natychmiast ruszyły w ich stronę. Roosevelt zatrzasnął drzwi tak samo szybko, jak
je otworzył.
 Nie mogę ich zamknąć!  wrzasnął.  Nie ma klucza! Szarpią za klamkę, a nie ma
klucza!
 Wchodzimy tutaj!  zawołał Jim.  Szybko! Musimy wybić szybę!
Dał wszystkim znak, aby weszli do pomieszczenia z szafkami na dagerotypy. Vinnie,
który wszedł jako przedostatni, tuż przed Jimem, trząsł się z przerażenia.
 Wydostaniemy się stąd, jasne?!  krzyknął Jim.
Vinnie patrzył na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami.
 Spalą nas żywcem!  zawył.  Wszyscy zginiemy!
 Wez się w garść, dobrze? Musimy zadbać o dzieciaki!
 Przepraszam! Przepraszam! Nie wiedzieliśmy, że coś takiego może się wydarzyć!
Przysięgam!
Jim wepchnął go do pokoju i właśnie miał sam wejść, gdy ścianę korytarza przeciął
skośny pas słonecznego światła. Natychmiast zniknął, ale bez wątpienia było to światło
słoneczne. Przez ułamek sekundy Jim nie mógł zrozumieć, skąd się wzięło, zaraz jednak
dotarło do niego, że ktoś otworzył frontowe drzwi.
Cofnął się ostrożnie do balustrady i spojrzał w dół. Ludzie cienie w dalszym ciągu
kłębili się w holu. Było ich teraz jeszcze więcej i wszyscy patrzyli na niego, szczerząc
czarne, negatywowe zęby. Na wypadek gdyby zechcieli błysnąć światłem, Jim zasłaniał
oczy dłonią, ale ludzie cienie najwyrazniej na coś czekali.
Podszedł bliżej do poręczy i wtedy zobaczył, na co czekali. Pośrodku tłumu stał
Robert H. Vane. Trzy nogi rozłożył na boki, dzięki czemu wydawały się jeszcze dłuższe
i cieńsze, co sprawiało, że wyglądał, jakby był dwa razy większy.
Zrobił krok do przodu w kierunku schodów, a potem drugi i trzeci. Dwa pierwsze
kroki wystarczyły mu do przejścia holu, trzeci przeniósł go w górę, do połowy
pierwszego ciągu schodów. Rój cienistych istot sunął tuż za nim; klekotowi stóp Vane a
towarzyszył ten sam metaliczny poszum, który słychać było poprzednio, tyle że teraz
znacznie głośniejszy.
Jim wrócił biegiem do pomieszczenia z szafkami i zamknął za sobą drzwi. W zamku
nie było klucza, szarpnął więc Randy ego za rękaw i przykazał mu:
 Przyciśnij je ramieniem! Zatrzymaj ich najdłużej, jak potrafisz.
Odwrócił się do okna. Cień i Freddy próbowali obcęgami odkręcić śruby,
przytrzymujące chroniącą okno od wewnątrz metalową siatkę. Ponieważ była
pomalowana na czarno, zlewała się z zaczernioną szybą i dlatego nie zauważyli jej
przedtem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anielska.pev.pl